Azja Express mini - czyli Pływający Targ, Most na Rzece Kwai, świątynie w Ayutthaya i smażone szczury

Azja Express mini - czyli Pływający Targ, Most na Rzece Kwai, świątynie w Ayutthaya i smażone szczury

27 września 2016

Na czym to ja skończyłem ostatnio? Ach tak - pożegnanie z Bangkokiem po drugim dniu pobytu (pisałem o tym w One night in Bangkok). Czas zatem ruszać dalej - na zachód i północ Tajlandii. Zapowiada się obszernie, więc ponownie zakończy się pewnie na opisie zaledwie 2-3 dni.

Tym razem zacznę od pytania. Co Wam się kojarzy z Tajlandią, na podstawie scen z różnych filmów? Zaryzykuję, że jedną z odpowiedzi będzie Pływający Targ. I tam też się wybraliśmy z samego rana, trzeciego dnia naszego pobytu w Tajlandii. Wcześniej jednak zajechaliśmy na chwilę do warsztatu (o ile można to tak nazwać) obróbki orzechów kokosowych, gdzie pokazano, co poza tym pysznym sokiem (sokiem?) można z nich uzyskać. A można sporo - chociażby mleczko kokosowe czy olejek, który z tego co już zdążyłem się zorientować po cudownej skórze mojej wybranki, działa bardzo dobrze.

Warsztat obróbki orzechów kokosowych - klimat jak w Meksyku

A potem z tego wszystkiego będą kosmetyki. Im dalej na zachód, tym droższe...

Tyle z informacji i porad kosmetologicznych - wracamy do podróży.

Pływający Targ Damnoen Saduak

Pierwsze co trzeba sprostować odnośnie tego miejsca, to jego lokalizacja. Wg niektórych filmów, czy też programów podróżniczych, można by odnieść wrażenie, że znajduje się ono gdzieś w Bangkoku. Prawda jest jednak taka, że Pływający Targ położony jest aż 100 km od stolicy Tajlandii, więc trzeba się nastawić na niemałą wycieczkę. Druga kwestia, to sam klimat targu. Ewidentnie byt utrzymany pod turystów, co widać, słychać i czuć na każdym kroku (w cenach również).

Jednakże namiastkę tego fajnego klimatu targu można odczuć w samym dodarciu do Damnoen Saduak. Otóż można się tam dostać na dwa sposoby. Pierwszy, prosty i tradycyjny, to autokar na pobliski parking, następnie krótki spacerek przez stragany i już, gotowe. U nas tak nie było, lecz opcję znam, bo taką trasą zapewniony był powrót. Drugim sposobem, a więc tym, z którego skorzystaliśmy, było dopłynięcie tam łodziami, przez dość skomplikowany labirynt kanałów. I to jest coś naprawdę fajnego.

Takimi łodziami masowo transportuje się turystów do słynnego targu

I takie widoki przez kilkanaście minut rajdu po kanałach. Uczucie jak w gokarcie.

Pomijając już same emocje związane z dzikim rajdem ośmioosobowym kajakiem na dopalaczu, można podziwiać uroki natury, a także zobaczyć w jaki sposób żyją tam ludzie. Domki na palach, zagajniki z palmami kokosowymi, codzienny transport łodziami i wylegujące się wszędzie warany. Sporo bodźców wzrokowych, jak na jeden, dość krótki przejazd.

Codzienne życie lokalnych mieszkańców.

Dzień jak co dzień.

W drodze na pływający targ Damnoen Saduak

I nagle, po tych surowych i prostych, można by rzec codziennych kanałach, wyłania się on... Pływający Targ, którego jedynym celem jest niewyprowadzanie z błędu i utrzymanie turystów w świadomości, że jest to coś normalnego i standardowego w Tajlandii.

Pływający targ Damnoen Saduak - widok z łodzi

Pływający targ Damnoen Saduak - widok z tarasu

Pływający targ Damnoen Saduak - handel rzeczny

Muzeum Budowniczych i Cmentarz Jeniecki

Po pływającym Targu przyszedł czas na lekcję historii, a tej nigdy za wiele. Wybraliśmy się więc podziwiać Most na Rzece Kwai w prowincji Kanchanaburi. (tak swoją drogą - ta rzeka nazywa się Noi) Najpierw jednak odwiedziliśmy Muzeum Budowniczych tego mostu, czyli miejsca poświęconego historii powstania kolei Tajlandzko-Birmańskiej, inaczej zwanej Kolejną Piekielną. Muzeum niewielkie, ale wystarczy aby dowiedzieć się naprawdę sporo na temat tego, co działo się w tym miejscu podczas drugiej wojny światowej.

I ponownie, jak to już nie raz pisałem, z takiego godzinnego bytowania w konkretnym miejscu, dowiedziałem się znacznie więcej niż ze szkoły, filmów dokumentalnych oraz przewodników razem wziętych. Dopełnieniem obrazu, tej skali poświęcenia na rzecz budowy mostu, była wizyta na Cmentarzu Jenieckim, który położony jest naprzeciwko Muzeum. Napisy na nagrobkach o wieku i pochodzeniu osób tam leżących mówią wystarczająco dużo, aby zadziałało na wyobraźnię.

Cmentarz Jeniecki i Muzeum Budowniczych w Kanchanaburi

Cmentarz Jeniecki w Kanchanaburi

Zanim jednak zobaczyliśmy ten słynny most, nastąpił stały fragment gry w postaci lunchu. Tym razem był on na tratwie. Fajne połączenie przyjemnego z pożytecznym, bo w czasie jedzenia byliśmy holowani po rzece bezpośrednio do samego celu podróży. Coś innego, niestandardowego, bo poza tym, że mogliśmy uzupełnić zasoby energetyczne w postaci (jak zwykle zresztą) dobrego jedzenia, dodatkowo podziwialiśmy uroki okolicy. Co fajne - most ujrzeliśmy od strony wody, a nie od parkingu dla autokarów, co dodatkowo wpłynęło na efekt.

Tratwy na rzece Kwai

Jest i on! Słynny most na rzece Kwai.

Most na Rzece Kwai i przejażdżka słynną trasą

I okazał się on. Ten słynny most, który chyba wszyscy kojarzą z filmu pod tym samym tytułem. A tak naprawdę to jego replika, bo oryginału już nie ma. Pójdę dalej z psuciem klimatu i wyobrażeń, i dodam, że film został kręcony w całości na Sri Lance, a nie w Tajlandii. Tak tak - film o kluczowym obiekcie wspomnianym w tytule był kręcony w zupełnie innym miejscu niż znajduje się oryginał. A dlaczego? Bo... podobno reżyserowi nie pasowało oryginalne położenie mostu i jego otoczenie w stosunku, do wyobrażeń, które pojawiły się w głowie w momencie pisania scenariusza. Dobre, prawda? To tak jakby film o Powstaniu Warszawskim nakręcić np. w Pradze Czeskiej albo Budapeszcie, co by lepiej „klimatem” pasowało.

Most na rzece Kwai z nieco innej perspektywy

Tyle z ciekawostek filmowo historycznych, wracamy do zwiedzania. Most jak most. Zdecydowanie ma większą wartość historyczną niż architektoniczną, ale i tak robi wrażenie. Może dlatego, że zawsze lubiłem filmy wojenne i tego typu konstrukcje. Turystów od groma - gdzie się nie ruszyć, tam ktoś coś: stoi, skacze, chodzi, robi zdjęcia, nie robi zdjęć. Najwięcej wycieczek szkolnych - chyba z Chin, co dodatkowo, z uwagi na ich kulturę zwiedzania, utrudniało obcowanie z mostem i jego otoczeniem. Jakoś się udało.

I już ma moście. Surowa stal i drewno zawsze robią wrażenie.

Zdjęcia są, wspomnienia są, i zdecydowanie warto ten punkt odhaczyć będąc w Tajlandii. A, jeszcze jedna ciekawostka. Podobno (tak powiedział przewodnik, ale chyba coś mu się pomyliło) most ten jest zamknięty dla ruchu kolejowego i przejeżdża po nim jedynie raz na jakiś czas Orient Ekspress. No nie do końca mogę to potwierdzić, bo osobiście byłem świadkiem jak musiałem schodzić z torów na moście, aby przepuścić jakąś turystyczną jednostkę - i nie był to Orient Ekspress...

Coś jednak jeździ.

Czym byłyby odwiedziny mostu i słuchanie o tamtejszej kolei, bez przejechania się nią. Wybraliśmy się więc na odległą o kilkanaście, albo i kilkadziesiąt kilometrów stację kolejową - Thamkra Sae, skąd złapaliśmy pociąg. Powiem Wam, że to było fajne. Może nie sam pociąg, bo jednak to taki paredziesięciolatek, bez klimatyzacji, amortyzacji i z mnóstwem ludzi walczących z temperaturą 30+ i wilgotnością ponad 80%. Możecie sobie wyobrazić co tam się działo - komunikacja miejsca w Warszawie w środku lata, to szczyt luksusu. Za to okolica stacji była przednia! Tory nad przepaścią, po których można było śmiało chodzić oraz widoki na pobliską dżunglę, wzgórza i rzekę Noi, a także na wszystko inne, co można było mijać już w trakcie podróży pociągiem, robiły wrażenie.

Stacja Thamkra Sae

Takim cackiem przejechaliśmy kilkanaście kilometrów. Wystarczyło.

I takie widoki wszędzie. Zarówno w oczekiwaniu na pociąg, jak i na późniejszej trasie.

Ostatni punkt na trasie tego dnia, to stacja kolejowa Thakilen, z której już pojechaliśmy bezpośrednio do hotelu, aby zbierać siły na kolejny dzień emocji.

Czas na szczury!

Zanim opowiem Wam o kolejnym etapie podróży, tj. wizycie w Ayutthaya, wspomnę o jednej rzeczy, którą spotkaliśmy po drodze. To jest ten moment kiedy wszyscy weganie, wegetarianie i inne osoby nielubiące mięsa, w różnej postaci, powinny szybko i zdecydowanie przewinąć stronę o dwa akapity i kilka zdjęć w dół, aż do kolejnego wyróżnionego nagłówka.

Zatrzymaliśmy się u lokalnych rolników, którzy zademonstrowali nam jak się łapie i wyprawia szczury, oraz jeszcze jakieś inne drobne zwierzęta, biegające po polach ryżowych. Przed moim wyjazdem do Tajlandii, znajomi, którzy wcześniej tam byli opowiadali mi o tych rarytasach. Przyznam, że jechałem z nastawieniem, że spróbuję takiego szczura, skoro dla Tajów z północy to coś normalnego - to czemu nie dla mieszczucha z Europy?

Byłem bliski do momentu, aż obok gotowca nie zobaczyłem „wersji surowej” tego posiłku. To był moment, w którym całkowicie zmieniłem decyzję i do chwili obecnej tej zmiany nie żałuję. A już szczególnie jak popatrzę na zdjęcia i mózg wszystko sobie przypomni. Tyle więc w tym temacie - idziemy z podróżą dalej.

Lokalne przysmaki Tajów z północy

Szczury w wersji gotowej do zjedzenia

I wspomniane szczury w wersji przed wrzuceniem na grilla

A tu mała demonstracja jak łapać te piękne i smakowite przysmaki...

Ayutthaya - historyczna stolica Tajlandii

Miasto położone zaledwie 80 km na północ od Bangkoku, a jednak dla nas, jadących z Kanchanaburi, była to znacznie dłuższa wyprawa. Ale... zdecydowanie warta każdej minuty spędzonej w autokarze. A już na pewno dla mnie - kochającego wszelkiego typu ruiny, zamki i świątynie.

Dojechaliśmy więc do Ajutthaji (tak, można też pisać przez „j”), miasta-wyspy otoczonego rzekami, w którym historyczne centrum wpisane zostało na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. I nie ma tu czemu się dziwić - piękne miasto i piękne zabytki. Mieszanka stylów architektonicznych, w tym khmerskiego (to ci sami, co wznieśli Angkor Wat w Kambodży), do tego stupy, świątynie (m.in. Wat Phra Si Sanphet) i posągi (w tym słynna głowa buddy zintegrowana na stałe z drzewem w Wat Mahathat) zachęcają do spokojnego i pełnego kontemplacji podziwiania. Trzeba to zobaczyć na własne oczy i poświęcić trochę czasu na zajrzenie w każdy zakamarek.

W tytule wspomniałem, że Ayutthaya to historyczna stolica Tajlandii. Skoro zatem powiedziałem A, to warto powiedzieć B uzupełniając tę wiedzę i dodać, że była nią do roku 1767, i to przez ponad 400 lat. Istotna wiedza w momencie, kiedy ktoś będzie chciał porównać to miasto z obecną ich stolicą, czyli Bangkokiem. Dwa światy - pod każdym możliwym względem. A teraz dam przemówić zdjęciom.

Ayutthaya Wat Mahathat

Ayutthaya Wat Mahathat - przepiękne widoki na każdym kroku

Styl khmerski w Ayutthaya Wat Mahathat

Wspomniana głowa buddy w drzewie

I jeszcze stupy. Wszystkie te budowle w jednym miejscu.

Śpiewający mnisi i głodne wiedzy dzieciaki

Zanim trafiliśmy do hotelu w Phitsanulok, w którym mieliśmy zakończyć dzisiejszy dzień, wstąpiliśmy jeszcze do lokalnej świątyni, aby przyjrzeć się obrzędowi śpiewających mnichów. Głośno. Ale w tym dobrym znaczeniu. Kiedy słucha się obrzędu w wykonaniu kilkudziesięciu osób wydobywających z siebie jednolity głos o tym samym natężeniu i podobnej barwie, odczuwa się ten pewien rodzaj dreszczyku. Zresztą co ja tam będę pisał - ci co oglądali euro 2016 i podziękowanie drużyny islandzkiej za doping kibiców, doskonale będą wiedzieć, co mam na myśli.

Nic nie widać, ale słychać było bardzo dobrze.

Przy okazji wizyty we wspomnianej świątyni, spotkała nas ciekawa przygoda. Pobliska szkoła podstawowa (dzieciaki w wieku 7-10 lat) wychodzą w porze popołudniowej wraz z opiekunami, aby ćwiczyły swój angielski w rozmowie z turystami. Oczywiście opiekunowie w ogóle się w to nie mieszają, więc dzieciaki kręcą się między nogami i zaczepiają odwiedzających ich kraj, w celu przeprowadzenia krótkich rozmówek. Niektóre tylko opowiadają o historii miejsca, w którym konkretnie jesteśmy, ale inne zadawały pytania i próbowały dowiadywać się czegoś więcej o nas. Naprawdę super sprawa i godna podziwu postawa szkoły i nauczycieli.

Kończymy dzień w Phitsanulok

Dzień już prawie zakończony, ale pozostała jeszcze kwestia kolacji. Oczywiście poszliśmy na miasto, rozejrzeć się za czymś lokalnym. Od przewodniczki usłyszeliśmy, że warto pokręcić się po mieście i odwiedzić wieczorem ich lokalny targ - wiecie: lokalne specjały (czyt. robaki), wyroby ręczne, biżuteria, ubrania itd. itp.

Niby szukaliśmy, ale i tak nasze wewnętrzne sonary były nastawione na wynajdywanie jakiegoś pożywienia, bo czas od ostatniego posiłku zrobił się dość długi. Trafiliśmy na lokalną uliczną stołówkę. Inaczej tego nazwać nie można. Plastikowe stoliki i krzesełka, cerata, dania serwowane z jakiejś przyczepki/baraku i... full ludzi. Skoro pełno, to na pewno smacznie. Tu, o dziwo, nikt po angielsku nie mówił. O dziwo, bo było to w opozycji do tego, co opisałem wyżej w związku z dzieciakami w świątyni. Nawet w dialekcie „Kali kochać, Kali lubić” - nic, zero. W takim przypadku nie zawiódł międzynarodowy język gestykulacji i zamówiliśmy m.in. nuggetsy. Całe 40 batów za chyba 8 kawałków! Kraj do życia na emeryturze...

Przyznam, że w tej knajpie poczuliśmy się jak prawdziwi turyści. Nikt nas nie rozumiał. My ich nie rozumieliśmy, i każdy się nam przyglądał, jakbyśmy byli z kosmosu. A przecież trochę obcokrajowców się tam kręci. Nie wiem, co było przyczyną - może po prostu to, że jesteśmy tacy ładni i fajni. ;) To, że na moście w Kanchanaburi sporo osób robiło zdjęcie mojej towarzyszce, to zrozumiałe - piękna kobieta i brali ją pewnie za jakąś modelkę, skoro biegałem za nią z aparatem wielkości głowy niejednego dziecka. Ale tutaj wyglądaliśmy, a przynajmniej tak mi się wydawało, zupełnie normalnie.

Po posiłku postanowiliśmy wrócić do hotelu. Aż tu nagle, jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, zupełnie nie planując, trafiliśmy na lokalny targ, o którym mówiła przewodniczka. Bardziej to bazar niż targ i przypominał to, co jeszcze parę lat temu można było spotkać pod Pałacem Kultury i Nauki zanim przenieśli cały ten kram na Marywilską. Mydło i powidło. Ciuchy, kamienie szlachetne, elektronika, robienie tatuaży, piercing, gotowe jedzenie oraz poszczególne składniki. No wszystko w jednym miejscu. Plus jeszcze taki charakterystyczny dla nich... nieprzyjemny zapaszek.

Pobłądziliśmy więc po tym bazarku zastanawiając się, czy nie kupić jakichś pamiątek (np. koszulki dla dzieci, dobre jakościowo, były w cenie 80 batów i to jeszcze przed targowaniem), ale finalnie zostawiliśmy tę czynność na później. W końcu to dopiero początek wyjazdu - będzie jeszcze okazja! Z perspektywy czasu mogę jednak dodać, że później trudniej było znaleźć w podobnych cenach niektóre rzeczy.

Dzień brnął ku końcowi, zatem powolnym spacerkiem wróciliśmy do hotelu Park Pitsanulok, gdzie zakończyliśmy kolejny etap podróży po Tajlandii.

A to wbrew pozorom (podobno) nie są przysmaki. Można zrobić dobry uczynek i kupić wolność tym zwierzakom. Hipokryzja, nie?

I na pożegnanie kadr z Pitsanulok

Inne wpisy
Pierwsze wrażenia z Hawany, Malecon, Plac Rewolucji i Ambos Mundos Hotel
6
maja 2019
Pierwsze wrażenia z Hawany, Malecon, Plac Rewolucji i Ambos Mundos Hotel
Płać mi i nie myśl – w końcu jestem coachem
7
kwietnia 2015
Płać mi i nie myśl – w końcu jestem coachem