Biała świątynia, lokalna manufaktura, złoto, srebro i trochę jedwabiu

Biała świątynia, lokalna manufaktura, złoto, srebro i trochę jedwabiu

16 lutego 2017

Tym razem będzie w innym stylu. Zmienię narrację moich relacji - zobaczymy jak wyjdzie. Jeśli się sprawdzi, to postaram się, aby kolejne opisy z podróży także utrzymywały ten klimat. Zaczynamy.

Zadowolony z atrakcji jakich doznałem dzisiejszego dnia, wracam do hotelu z moją Bernatką oraz resztą towarzyszy podróży, z którymi byłem w Birmie, i zastanawiam się jakie atrakcje spotkają mnie jutro, kiedy to w planach wg programu zapowiada się ten dzień... dzień z domeny „zakupowych”. Na każdej zorganizowanej wycieczce musi taki być, więc zapewne wiesz, co mam na myśli.

Dojechaliśmy już jednak do hotelu, więc odganiam chwilowo te myśli - jeszcze będzie na to czas, szczególnie w moim cowieczornym rytuale spisywania dziennika. Głodny po podróży, proponuję więc Bernatce szybką wizytę w pokoju na odświeżenie i jak najszybsze wybranie się na kolację. Wyjątkowo długo nie czekam - chyba też jest głodna. To najprawdopodobniej jedyny wspólny czynnik, który powoduje, że nie czeka się na kobiety. Mają motywację. Jedzenie! Do tego azjatyckie, gdzie wszystkie warzywa czy owoce są świeże, pyszne i aromatyczne - prosto z drzewa, a nie nawożone tą przemysłową chemią i transportowane w kontenerowcach przez kilka tygodni.

Wyszliśmy z naszych domków (o tak - w tym hotelu mamy własne domki, a nie pokoje) i zmierzamy całkiem kameralnymi ścieżkami do restauracji w budynku głównym. Mijamy po drodze hotelowy basen i przez moment przeszła mi myśl, czy by jednak jeszcze do niego dzisiaj nie wskoczyć. Myśl ta przechodzi mi jednak tak samo szybko jak się pojawiła, bo jesteśmy w górach i wbrew pozorom aż tak ciepło nie jest, aby kąpiel mogła być komfortowa.

Nasz własny domek hotelowy.

Szkoda, że nie było zbyt dobrej okazji.

Wchodzimy do budynku i okazuje się, że nie uwinęliśmy się w tym naszym pokoju tak szybko, jak myślałem. Przy stole, z obficie wyłożonymi talerzami, czeka już na nas stała ekipa, z którą zaprzyjaźniliśmy się w pierwszych dniach tej wycieczki, czyli Ola, Bartek, Jola i Marcin. Krótkie pozdrowienie i zabieramy się do nakładania tutejszych przysmaków. Chwilę później przysiadamy się do nich by powspominać miniony dzień i omówić plany na jutro. Bartek z Olą nie wybrali się do Birmy, więc relacjonujemy im wszystko co tego dnia zobaczyliśmy - czyli to co opisałem w ostatniej relacji pt. Rowerami po świątyni, długie szyje, Birma i inne atrakcje. Uzupełniam to dodatkowo o wspominki z bazaru, na którym widziałem tyle typów ryżu, przypraw i bananów, jak nigdy dotąd.

Poproszę jednego, dwa, ewentualnie sześćdziesiąt!

A Ty zjadłeś już dzisiaj swoja miskę ryżu?

Po blisko godzinnej kolacji, pomimo, że pora dość wczesna, postanawiamy rozejść się do naszych domków, aby zregenerować siły przed jutrzejszym dniem. Bernatka zaczęła swój cowieczorny rytuał w postaci zabrania mi mojego Canona i przeglądania wszystkich uchwyconych tego dnia kadrów. To ten moment, kiedy muszę mieć się na baczności i zerkać z ukosa, aby przypadkiem nie usunęła mi jakichś ciekawych ujęć, które czasem tylko ja jedyny rozumiem, czemu w ogóle je zrobiłem. Nic na to nie poradzę, ale chyba nie jestem wyjątkiem.

Wykorzystuję oczywiście ten czas i jej zaangażowanie w inną czynność, i zabieram się za pisanie dzisiejszych wspominek w moim dzienniku. Dzięki temu, niektóre relacje na blogu, pisane nawet po roku (tak jak ta teraz) mogą być tak szczegółowe. Mija godzina, może mniej. Skończyłem. Czas iść spać.

Biała Świątynia - abstrakcyjny obiekt na mapie Tajlandii

Dzwoni budzik. Znowu szósta nad ranem. Znowu! Ponownie trzeba się szybko ogarnąć i ponownie wszystko spakować, aby przed wyjściem na śniadanie, walizki czekały już na ich odbiór przed drzwiami domku. Człowiek sobie w takim momencie myśli „co to za urlop?” czy też „po co mi to było”, a na sam koniec dodaje „i jeszcze sam z własnej woli za to wszystko płacę?”. Ale prawda jest taka, że warto. Ta chwila „słabości” w momencie włączenia się budzika trwa minutę, może dwie. No dobra, czasem pięć. Poranny buziak na dzień dobry i do roboty.

Po kliku takich wojażach sprawność w pakowaniu osiągnięta jest na poziomie eksperckim, więc 6.40 lądujemy na śniadaniu. Nie pierwsi, nie ostatni - w sam raz. Dzisiaj dogadzam sobie jajecznicą (tak, nie znudziła mi się po Meksyku), doprawiam to naleśnikami z dżemem oraz miodem, a na sam koniec uzupełniam wszystko świeżutkimi owocami - w tym bardzo słynną w Tajlandii pitają, znaną też pod nazwą „smoczy owoc”. W końcu energia musi być - nigdy nie wiadomo, kiedy będzie postój na lunch i co nas na nim czeka.

Ruszamy w miarę punktualnie. 7:30 i autokar odjeżdża spod hotelu Golden Pine Resort Chiang Rai w kierunku Chiang Mai. Dzisiaj podobno nic nie zwiedzamy, a jedynie odwiedzamy lokalne manufaktury: fabryka parasoli, fabryka jedwabiu oraz podobno największy na świecie salon jubilerski. Niektórzy to lubią, inni nie - ja jestem z tych pomiędzy. Uważam, że tego typu miejsca też warto zobaczyć, aby zdobyć wyobrażenie na temat tego, jak niektóre rzeczy po prostu wyglądają.

Jak to zazwyczaj rano bywa na takich wyjazdach, większość pasażerów w autokarze dochodzi jeszcze powoli do siebie, co oczywiście objawia się wszechobecną ciszą. Po około 40 minutach od wyjazdu, zostaje ona jednak przerwana przez naszą przewodniczkę, która informuje nas o pewnej zmianie planów. Co prawda wiedziałem o tej zmianie już w momencie wylądowania w Bangkoku (przyznam się, że byłem z tych „męczących” turystów, co o niektóre rzeczy dopytują już na samym początku wyprawy), ale nie wiedziałem, że ten dzień nastąpi właśnie dzisiaj. Zatem nastąpił. Dzisiaj jednak pozwiedzamy!

Otóż, do moich uszu dociera właśnie wspaniała wiadomość w postaci odwiedzin pewnego, naprawdę niesamowitego miejsca na mapie Tajlandii - Białej Świątyni. Aby tego było mało, przewodniczka uzupełnia, że na miejsce dojedziemy w przeciągu, uwaga.... 10 minut. W między czasie wprowadza nas w szczegóły, mówi o twórcy tego miejsca, pomyśle i idei, a także - tym samym martwiąc nas wszystkich - że czas na jej zwiedzanie, to tylko 50 minut.

Dojechaliśmy. Skoro mało czasu, to czym prędzej biorę aparat w rękę, aby nie tracić cennych minut i zabieram się do wyjścia. Patrzę jeszcze na Bernatkę, jej błysk w oku i prawdziwą radość spowodowaną wizytą w tym miejscu. I nie jest z tym uczuciem osamotniona. Biorę ją za rękę i idziemy zobaczyć Białą Świątynię z bliska, przy okazji zastanawiając się, czemu nie jest ona wpisana w stały program wycieczki „Baśniowa Tajlandia”. Przecież to bez sensu. Tak unikatowe miejsce, po drodze z punktu A do punktu B, nie trzeba nadkładać za bardzo drogi, a jednak operator nie dołożył go do standardowego programu wycieczki. Dziwne. Szukam logicznego uzasadnienia, ale nie znajduję. Szczególnie, że Biała Świątynia mogłaby być jednym z czynników przechylających szalę w podjęciu decyzji, czy jechać na tę wycieczkę, czy na inną (być może z innym, konkurencyjnym biurem podróży). Duży minus.

Wchodzimy na teren i już wiem, że ze zdjęciami nie będzie łatwo. Przede wszystkim dużo turystów - w sumie nic zaskakującego. Oczywiście dużo Chińczyków, a to niestety utrapienie w przypadku zwiedzania, bo tak jak już kiedyś wspominałem, ta nacja nie za bardzo liczy się z innymi. Wchodzi w kadry, nie czeka, nie ustępuje, zasłania, trąca. Masakra. Korzystam więc z krótkich możliwości i na szybko łapię kadry - to z Bernatką, to widokowe, tudzież naszym znajomym, jeśli jakoś się załapią. Takie nieświadome zazwyczaj są najlepsze.

Biała Świątynia w pełnej okazałości

A tutaj z nieco innej strony

Przy wejściu do obiektu zastają nas takie widoki

W środku Białej Świątyni niestety nie można robić zdjęć. Szkoda, bo to co widzę jest czystą abstrakcją. Ściany to jeden wielki obraz. Z jednej strony widzę elementy kosmosu, z drugiej wieżę Eiffla, czy też Statuę Wolności, przy której osadzone zostały Minionki. Gdzie indziej sceny i postaci z Gwiezdnych Wojen, a gdzieś tam jeszcze elementy twórczości Salvadora Dali. Widać, że twórca tej świątyni inspiruje się Sagradą Familią z Barcelony (zobacz relację z Barcelony). Nic dziwnego, że Biała Świątynia nie jest ukończona i architekt cały czas ją projektuje, skoro non stop zewsząd pozyskuje nowe inspiracje.

Po wyjściu ze środka Białej Świątyni

Wychodzimy ze środka i idziemy w dalszą część tego kompleksu. Czas płynie nieubłaganie - zostało nam może z 15 minut. Przypomniało nam się, jak nasi znajomi, których poznaliśmy podczas Wielkiej Konkwisty w Meksyku, Paweł i Krzysiek, powiedzieli nam kiedyś:

- jak będziecie w Białej Świątyni w Tajlandii, to koniecznie zobaczcie ichnie WC.

Chcecie wiedzieć dlaczego? Otóż to jest pałac, a nie WC! Normalnie złota ubikacja, do której wchodząc trzeba zdejmować buty. Nie wpadłem na to, aby ładować się tam z lustrzanką, więc nie podzielę się zdjęciami, ale zaufaj mi na słowo. Może Krzysiek podeśle swoje fotki, to wtedy uzupełnię.

Toaleta na terenie Białej Świątyni

Ostatnie 10 minut - trzeba je wykorzystać jak najlepiej. Stawiamy lokalne pieczątki na kartkach pocztowych, które planujemy wysłać do bliskich w kolejnych dniach, zostawiamy obowiązkowy dla nas wpis w księdze pamiątkowej i zmierzamy ku wyjściu. Na koniec jeszcze krótka sesja na słynnej ławeczce przed świątynią i wracamy do autokaru.

My tu byli!

Jeszcze tylko pieczątka, może dwie...

Pozostawiam pod własną interpretację

Miejsce wywarło na mnie niemałe wrażenie, więc wymieniamy się opiniami z Jolą, Marcinem, Olą i Bartkiem na temat tej wizyty. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że 50 minut to zdecydowanie za mało. Optymalnie byłoby zatrzymać się w tym miejscu na jakąś godzinę, godzinę i piętnaście minut. Z drugiej strony, wg programu, w ogóle miało nas tu nie być, więc trzeba się cieszyć z tego co jest... Ruszamy dalej.

Kapusta i kondomy

Taką nazwą wita nas kolejne miejsce, do którego właśnie zajechaliśmy. Brzmi enigmatycznie, więc przewodniczka od razu spieszy z wyjaśnieniem, że to nic innego jak wioska organizacji, która nazywa się właśnie „Kapusta i kondomy” i zajmuje się propagowaniem wiedzy na temat antykoncepcji w Tajlandii. Dłuższa historia na zupełnie inny temat, więc pominę.

Wioska organizacji Kapusta i Kondomy

Na miejscu oczywiście sklep z pamiątkami, co poniektórzy posilają się szybką kawką czy herbatką, inni papierosem, ja zaś zapuszczam się w głąb tej wioski aby zrobić jakieś zdjęcia. Niestety nic wyjątkowo nie przykuło mojej uwagi, więc odnajduję Bernatkę na terenie sklepu i wracamy z resztą ekipy do autokaru.

Sklep z biżuterią i pyszny lunch

12.30. Taka właśnie godzina jest na moim zegarku, kiedy podjeżdżamy pod podobno największy sklep z biżuterią na świecie. Tak mi tutaj mówią, ale jak to mam w zwyczaju - podchodzę do tego typu informacji dość sceptycznie, bo przecież nie byłem we wszystkich sklepach na świecie, ani też nawet nie zasięgałem w tym zakresie jakichś szerszych opinii. Chwilowo szału nie ma - w końcu zaparkowaliśmy pod jakimś budynkiem bez żadnych witryn, a jedynie z wejściem jak do hotelu.

Wchodzimy więc do środka. Przyjemny chłód z klimatyzacji jest jak balsam na naszą zgrzaną skórę, w ten naprawę gorący dzień. Za samo to jestem im już wdzięczny. Wita nas jeden z lokalnych przewodników - opiekun grupy z ramienia sklepu i od razu wprowadza na salę, nazwijmy ją umownie kinową, abyśmy mogli obejrzeć film o tym, jak wydobywane są kamienie szlachetne w Tajlandii i dlaczego ten przemysł jest u nich tak dobrze rozwinięty.

Mija może z 10-15 minut, film się kończy i jesteśmy kierowani do sekcji produkcyjnej, gdzie pokazują nam proces powstawania poszczególnych wyrobów jubilerskich oraz obróbki kamieni szlachetnych. Ciekawe doświadczenie zobaczyć to wszystko od zaplecza. Niestety w całym obiekcie obowiązuje zakaz robienia zdjęć. Szkoda. Żadnych nie robię.

Wychodzimy z części produkcyjnej bezpośrednio do części głównej sklepu. Dobra! Cofam, co wcześniej napisałem. To może być jednak największy sklep jubilerski na świecie. Mnogość produktów przeogromna. Splendor i bogactwo jest wszędzie. Złoto, srebro, platyna, szmaragdy i diamenty, rubiny, szafiry i dziesiątki innych kamieni, których nazw nie znam. Ilość tego wszystkiego jest tak przytłaczająca, że zastanawiam się jak w takim „chaosie” można znaleźć coś konkretnego. Bernatka nie ma z tym problemu, wręcz przeciwnie - już ją wchłonęło. Podziwia błyskotki i sprawdza ceny. Zerkam zza jej ramienia i ku mojemu zdziwieniu (a właściwie to niekoniecznie) dostrzegam, że rozbieżność między kwotami za poszczególne produkty waha się między kilkaset a kilka milionów batów. Zacnie!

Dużo czasu na otaczanie się tym wszędobylskim bogactwem nie mamy, więc zmierzamy ku wyjściu. Przypomniała mi się właśnie jedna kwestia, jak czytałem opinie osób na forum na temat „Baśniowej Tajlandii” i wizyty w tym sklepie. Wspominali, że była ona całkowicie niepotrzebna, i że to kompletna strata czasu. Tak sobie myślę, że niekoniecznie. Poświęciliśmy na to około 30 minut, więc stosunkowo niewiele. A miejsce warte zobaczenia z czystej ciekawości. W tym samym momencie dochodzi do mnie straszna myśl - bronię tego ja, osoba, która unika zakupów, bazarów i wszelkiego handlu opartego na turystach. Źle się dzieje.

Zaczynam odczuwać głód. Z tego co widzę, to nie ja jeden. Przewodniczka, tak jakby czytając w naszych myślach, albo raczej z wyrazów twarzy, przekazuje idealną na ten moment informację - jedziemy na lunch. Kilka minut drogi i jesteśmy na miejscu, bardzo ciekawym miejscu. Na świeżym powietrzu, wśród bujnej roślinności. Zbieramy się w naszą grupkę i idziemy do wyznaczonego miejsca, aby mieć pewność że posiłek zjemy wspólnie, przy okazji wymieniając się opiniami co do dzisiejszego dnia. Wchodzimy na część jadalną i już wiem, że to będzie bardzo dobry lunch. Mają tu wszystko, czego trzeba wygłodniałym turystom, do których w tym momencie bez wątpienia się zaliczamy.

W drodze z autokaru wychwyciłem jeszcze informację, żeby koniecznie spróbować ichniej zupy - niestety nie wychwyciłem tylko z czego ona jest, więc tu będę musiał zaryzykować. Znalezienie jej nie stanowi większego problemu, bo to jedyne miejsce, w którym dania nie nakłada się samodzielnie, lecz wyręcza nas w tym pracownik restauracji. Albo właściciel. Trudno powiedzieć, ale dzielnie asystuje mu w tym mała dziewczynka nakładająca makaron ryżowy. Dziękuję, biorę swoją miskę i siadam do stołu. Pod względem wyglądu szału nie ma, ale próbuję. Pierwsza łyżka, aktywacja kubków smakowych, impuls do mózgu i wielki uśmiech na twarzy. To jest naprawdę dobra zupa, w klimacie który uwielbiam: słodko-kwaśna i trochę ostra. Bernatka widzi mój zachwyt, więc - jeszcze nie do końca pewna swojej decyzji najprawdopodobniej z uwagi na wygląd tego dania - podbiera mi jedną pełną łyżkę. Nie mija moment, jak widzę ją stojącą w kolejce po całą miskę. To jest naprawdę dobra zupa.

Fabryka parasoli

Siesta w tym kraju nie obowiązuje, a już szczególnie na zorganizowanej wycieczce, która musi trzymać się planu. Ze stanu odprężenia wywołanego wyśmienitym jedzeniem wyprowadza nas przewodniczka, która informuje o odjeździe w kierunku lokalnej manufaktury - fabryki parasoli. Lubię lokalne wyroby. Cieszę się tą wizytą. Mojego entuzjazmy nie podziela z połowa grupy. Wolą zwiedzać zabytki i podziwiać piękne widoki, nie zaś tego typu miejsca. Nie dziwię się - nie wszystko wszystkim odpowiada.

Jednak lokalną manufakturę zawsze będę bronił. To jest rękodzieło, część kultury kraju i regionu, który zwiedzam. Jestem tu gościem, więc warto oddać trochę szacunku w postaci poznania choć części kultury. Dla mnie to naprawdę przyjemność móc zdobywać wiedzę w ten sposób.

Po krótkim czasie wchodzimy więc na miejsce. Nauczony po wcześniejszych podróżach, że słowo „fabryka” może mieć bardzo skrajne znaczenie, nie zaskakuję się widokiem, który zastaję po opuszczeniu autokaru. Placyk wewnątrz obiektu, takie patio, na którym wszystko się dzieje zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Najpierw czasze, później rączki, na końcu barwienie i malowanie wzorów, a na środku placu, w pełnym słońcu wystawione eksponaty.

Ręczna robota na każdym etapie

Do wyboru, do koloru.

Po wysłuchaniu informacji na temat procesu powstawania tych produktów, wracam na miejsce, w którym odbywa się zdobienie. Nie tylko ja. Spora część osób przyszła tu z jednego powodu. Z tego co wcześniej się dowiedziałem, na życzenie, za opłatą w granicach 100 batów nanoszą tu malunki na dowolne podłoże. Niektórzy podjęli już decyzje, ja zaś chodzę i szukam czegoś, co przykuje mój wzrok.

Trochę mi to zajęło, ale znalazłem. Coś, z czym kojarzy mi się Azja. Smok. Wyciągam więc telefon i przekazuję go wybranemu pracownikowi fabryki, a ten od razu zabiera się do pracy. Zadaję jeszcze pytanie ile to zajmie, aby móc coś w tym czasie ze sobą zrobić, na co dostaję odpowiedź, że max 5 minut. Zaskoczony tak krótkim czasem pozostaje mi jedynie wyciągnąć aparat i uchwycić artystę w jego fachu. Na to, że mogę to nagrać, wpadam niestety trochę później. Zwinne ręce szybko zmieniają tubki z farbą i na moich oczach z pojedynczych plamek i linii wyłania się obrazek. Identyczny jak na wzorcu, wierna kopia - normalnie ręczne ksero. To się nazywa fach w ręku. Na koniec jeszcze lakier utrwalający, suszenie pod suszarką do włosów i w moje ręce wraca telefon w unikatowej obudowie.

Już niedługo będzie moje!

Patrzę na zegarek, widzę że mamy jeszcze trochę czasu, więc idę szukać mojej Bernatki, bo w całym tym zamieszaniu gdzieś mi zniknęła. Znajduję ją w sklepie z lokalnymi wyrobami, gdzie wspólnie wypatrujemy jakiejś ciekawej pamiątki. Wybór towarów przeogromny, więc łatwo nie jest. W pewnym momencie moja luba pokazuje mi lampion w kolorze kości słoniowej, który wykonany jest z tego samego materiału co czasze parasoli i przeplatany sznurkiem. Na aprobatę długo czekać nie musiała, bo spodobał mi się od razu. Tym oto sposobem zmierzam do autokaru niosąc w ręku lampion, który zawiśnie na tarasie lub w ogrodzie, jak już zakończymy budowę domu.

parasolki, to tylko część tego, co tu wyrabiają.

Fabryka jedwabiu i sklep z materiałami

Dojeżdżamy właśnie w kolejne miejsce. Jest 16.00, kiedy wchodzimy do Thaisilk Village, czyli fabryki jedwabiu. Standardowo oprowadzają nas po fabryce i omawiają cały proces powstawania tego materiału.

Moją uwagę przykuwają klatki z jedwabnikami w różnych stadiach rozwoju. Od czegoś w rodzaju kokonów, poprzez larwy i gąsienice, aż do czegoś, czego nazwać nie potrafię, bo jest jednym wielkim kłębkiem nici. Przechodzę dalej do części z tkaczkami, które oczywiście wszystko wyrabiają ręcznie, na tradycyjnych krosnach tkackich. Doszło właśnie do mnie, czemu jedwab tyle kosztuje...

To co mi się udaje, utrwalam na zdjęciach, choć brak lampy błyskowej i kiepskie zastane światło mi tego nie ułatwia.

Wiem tyle, że to podobno jeszcze jedwabniki.

Rzut oka na warsztat tkacki

I na pozostałą jego część.

Zapraszają nas dalej do części sklepowej, gdzie mamy już gotowe wyroby z jedwabiu. Zarówno same materiały zwinięte w rolki lub złożone w kostki, które można kupić na metry, jak i gotową odzież. Ceny przystępne i na szybko w głowie kalkulując - zdecydowanie opłaca się je kupić, przewieźć do Polski i uszyć sobie jedwabne czy kaszmirowe ciuchy u zaprzyjaźnionego krawca. Poza gotowymi materiałami są też tutaj regały z normalnymi ubraniami, tj. koszulami, szalami, garniturami czy jedwabnymi szlafrokami.

Kolory całego świata w jednym miejscu.

W tym miejscu nie mam w planach nic kupować - po prostu oglądam i zabijam czas. Za długo tu siedzimy. Poznawanie procesu powstawania jedwabiu było ciekawe, ale łażenie po sklepie przez blisko pół godziny zaczyna być irytujące, a z tego co widzę, to nie tylko dla mnie.

W końcu zbieramy się do wyjścia. Na odchodne jeszcze widzę informację, że można sobie zamówić u nich garnitur na miarę. Z ciekawości podpytuję jak to działa, ile kosztuje i przede wszystkim jak długo się czeka. Sprzedawca odpowiada mi, że cena takiego garnituru z kaszmiru to koszt w granicach 7900 batów. Szybko przeliczam, że to jakieś 900 zł. U nas w Polsce, tego typu produkt zaczynałby się pewnie od około 3 000 zł. Dopytuję więc o czas, a on na to:

- możemy przyjechać wieczorem do Pana hotelu, tam zdjąć miarę, następnie przez noc szyjemy i następnego dnia przywozimy gotowy garnitur z powrotem do hotelu.

Hmm. Żegnam się ze sprzedawcą i w drodze do hotelu przetrawiam to co usłyszałem. No dobra, wszystko fajnie, ale kiedy kolejne przymiarki i kolejne poprawki? Przecież raczej nikt nie potrafi uszyć na wymiar tak od razu idealnie? A może Tajowie potrafią? Tego się już nie dowiem. W końcu nic nie szyję. Takie luźne przemyślenia, na czas dojazdu do hotelu.

Czas na tajski masaż i lokalną kuchnię

Wreszcie dojechaliśmy do hotelu Park Hotel. Wreszcie, bo ten dzień był dziwny. Niby dużo się działo, a faktycznie tak niewiele. Gdyby nie Biała Świątynia, to czułbym, że jakoś tak trochę na siłę zorganizowany. Mamy około półtorej godziny czasu wolnego na odpoczynek, bo później zapewniono nam tajski masaż dla całej grupy. Nie mogę się doczekać.

Nawet nie wiem kiedy ten czas minął. Jesteśmy już w sąsiednim budynku, lokalnej słynnej szkole masażu, gdzie dzielimy się na grupy damską i męską. Zabierają nas do osobnych pomieszczeń, przebieramy się w luźne ciuchy i czekamy na nasze masażystki. Chwilę później się zaczyna. Dla niektórych katorga i męczarnie, dla innych, w tym mnie, istny katharsis. Z całej sali do mych uszu dobiegają różne odgłosy, strzelanie stawów, jęki, sapanie, śmiechy, mruczenie i marudzenie.

Staram się wyłączyć, co przychodzi mi wyjątkowo łatwo. Zdaje się, że przysnąłem. Nie wiem czy to oznaka masochizmu, czy czegoś innego, ale uwielbiam ten rodzaj masażu. Skończyło się. Patrzę na zegarek i okazuje się, że cała sesja trwała półtorej godziny. Myślałem, że max 30 minut.

Wychodząc z pomieszczenia spotykam Bernatkę. Ponownie nie podziela mojego entuzjazmu i informuje, że już nigdy na takie coś nie pójdzie. W pewnym sensie ją rozumiem. Dość inwazyjna forma masażu. Nie każdy może ją lubić i nie każdemu może sprawiać przyjemność. Mi sprawiła. Odpręża mnie. Czuję się jak nowo narodzony. Mogę zwiedzać dalej!

Idziemy na miasto!

Nastał wieczór. Umówiliśmy się z naszą ekipą na wspólną kolację, bo tego dnia w hotelu nam takiej nie zapewnili. Może to i dobrze. Mamy pretekst, aby wyjść na miasto. Spotykamy się w lobby i bierzemy podstawionego przez hotel busa, który jest do dyspozycji bezpłatnie o każdej pełnej godzinie.

Okazuje się, że centrum Chiang Mai nie jest wcale tak daleko, bo wysiadamy już po jakichś 5 minutach drogi. Włączamy radary na wyszukiwanie jedzenia, co w takim miejscu nie powinno wydawać się zbyt trudne. Poza lokalnym jedzeniem otaczają nas wszystkie znane sieciówki oraz knajpki serwujące kuchnię europejską. My jednak szukamy lokalnych specjałów, i w jednej z bocznych uliczek znajdujemy to, czego oczekiwaliśmy. Typową lokalną, małą i rodzinną knajpkę pełną ludzi - zarówno tubylców, jak i turystów z każdej strony świata.

W doborowym towarzystwie, przy schłodzonym piwie Chang i Tiger wymieniamy się opiniami na temat minionego dnia. Czas płynie szybko, talerze i kufle opustoszały, a zmęczenie powoli zaczyna nas dopadać. Czas wracać do hotelu. Rozdzielamy się więc i każdy idzie swoją ścieżką.

My postanawiamy wrócić spacerem przez lokalny targ. Niestety mało ciekawych rzeczy - ponownie głównie chińszczyzna. W gąszczu tego całego badziewia znajdujemy jednak jakieś lokalne pamiątki dla naszych siostrzeńców (drewniane rechoczące żaby robią furorę) i łapiemy tuk tuka, który za 100 batów zabiera nas do hotelu znajdującego się 2 km dalej.

Chiang Mai nocą - wracamy do hotelu.

W pokoju zabieram się za pisanie relacji. Nie mają tutaj bezpłatnego internetu, więc działam offline. Jutro się połączę. 50 batów za 3 godziny to niewiele, ale teraz czas już spać.

Dobranoc.

Inne wpisy
Tawerna Gdynia, do której zajrzałem przypadkiem
26
czerwca 2023
Tawerna Gdynia, do której zajrzałem przypadkiem
Film na wieczór: Mumia
5
lutego 2023
Film na wieczór: Mumia