Obóz słoni, spływ tratwą, a na deser tajski box

Obóz słoni, spływ tratwą, a na deser tajski box

6 sierpnia 2017

Dzień dobry Kochanie.

Wypowiedziałem to zdanie w kierunku jeszcze lekko zaspanej Bernatki - dzisiaj o 6:30, tuż po tym, jak rozbrzmiał budzik w mojej komórce. Za każdym razem budzę ją takimi słowami - no chyba, że jasno da mi do zrozumienia dzień wcześniej, abym jej w ogóle nie budził. Zdarza się to zazwyczaj wtedy, kiedy wstaję wcześniej do pracy lub idę na siłownię. Uzupełniam pobudkę soczystym buziakiem w policzek i wstaję z łóżka.

Dzisiaj będziemy nocować w tym samym hotelu, więc na szczęście odpada kwestia ponownego pakowania się w walizki i wystawiania ich o konkretnej godzinie przed drzwi pokoju. Pół godziny wystarcza, abyśmy przygotowali się na cały dzień przygód, tak więc o 7.00 schodzimy na śniadanie do hotelowej restauracji.

Park Hotel nie zaskoczył nas tym najważniejszym posiłkiem dnia. A może to nie tak? Może poprzednie hotele po prostu zbyt nas rozpieściły i nasze oczekiwania były nieco większe. Trudno powiedzieć. Jednakże śniadanie w tym hotelu było zdecydowanie najmniej fajne ze wszystkich dotychczasowych - co bynajmniej nie oznacza, że było niedobre. W Tajlandii wszystko jest pyszne! (nawet robaki, o czym dowiesz się w innej części relacji).

Po napełnieniu żołądków zmierzamy do autokaru. Wyruszamy zgodnie z planem - 7:30.

Farma Orchidei i motyle

Pierwszy przystanek mamy po niespełna 30 minutach. Dojechaliśmy właśnie do farmy orchidei oraz (nie wiem jak to poprawnie nazwać) miejsca z motylami. Nie jest to ani hodowla, ani zoo, ani też zamknięte klatki. Takie wyznaczone miejsce, do którego można wejść i poobcować z rożnymi gatunkami motyli - od malutkich, do takich o wielkości dłoni małego dziecka.

Moja Bernatka uwielbia orchidee. Poszliśmy więc od razu w miejsce ich hodowli, aby zapoznać się z ich różnymi odmianami i kolorami. Piękne kwiaty, ale... cały czas się zastanawiam, czemu takie punkty są w programie wycieczki, a Biała Świątynia została pominięta. Odpowiedniki takiej farmy orchidei można znaleźć w wielu miejscach w Polsce - ogrody botaniczne, prywatne farmy czy palmiarnie. Z motylami podobnie.

Orchidee, jak orchidee.

40 minut, które dała nam przewodniczka, tym bardziej pogłębia moją wątpliwość. Przy wyjściu zobaczyliśmy różne wyroby ze szkła - głównie z wzorami orchidei. Oczywiście do kupienia (a jakże! - już wiadomo po co ten czas wolny). Przyznam, że niektóre bardzo ładne. Nasza pani premier byłaby w siódmym niebie, bo wybór broszek przeogromny.

Właściwie, to same broszki i dociskacze do papieru.

Obóz słoni

Po kolejnej godzinie jazdy dojeżdżamy wreszcie na najbardziej wyczekiwaną część wycieczki. Oczywiście z tych rekreacyjnych, bo jeśli chodzi o części kulturowe czy dotyczące architektury, to wszystkie dotychczasowe były idealnie dobrane. Patrzę na zegarek - jest punkt 10:00. Wjeżdżamy na teren obozu słoni - Maetamann Elephant Camp.

Cieszę się, że tu przyjechałem, choć w oczach wielu osób, takie ośrodki to zło stworzone pod turystów, gdzie w niegodziwy sposób wykorzystywane są zwierzęta, tylko i wyłącznie w celach zarobkowych. Pewnie w wielu przypadkach tak jest - bo wiadomo: ludzie ludziom nierówni, więc co obóz, to różne warunki.

Zanim weszliśmy na teren obozu, przewodniczka opowiedziała nam historię tego typu obozów, idei ich powstania, sposobu opieki nad słoniami, cyklu ich życia, zachowania itp. Ciekawe informacje - poczytam o tym nieco więcej, jak będę miał wolną chwilkę. Tymczasem wychodzimy z autokaru i kierujemy się do głównej części ośrodka, gdzie opowiedzą nam nieco więcej o tym miejscu.

Ciekawa lokalizacja na obóz. Rzeka, dżungla, malownicze widoki i wszędzie słonie. Kupiliśmy trochę trzciny cukrowej, aby poczęstować wybrane osobniki i poszliśmy do grupy. Widzę, że tłum kłębi się przy kilku słoniach, z którymi można zrobić zdjęcia, więc zabieram Bernatkę, aby pokazać jej coś, co przykuło moją uwagę nieco dalej. W dole, w pobliskiej rzece kilku mahudów myło swoje słonie. Niesamowity widok - wielkie słoniska bawiące się jak małe dzieci w wodzie w towarzystwie swoich opiekunów. Oczywiście aparat w gotowości, więc ceremonia została uchwycona.

Kąpiele słoni.

Ludzie już nieco się rozeszli, więc podchodzimy do miejsca z reprezentacją słoni, z którymi można było zrobić sobie zdjęcia. Samiec, samica i maluch - pełen skład wraz ze swoimi mahudami. Bernatka zauroczona tymi wspaniałymi zwierzętami podeszła niepewnie do pierwszego z nich - samca z wielkimi kłosami. Po krótkim przytulaniu na powitanie, polubiła się ze swoim nowym kompanem, który pięknie zapozował do zdjęcia. Widzę, że wręcza mu kilka batów, aby przekazał swojemu Panu, po czym podchodzi do mnie, abym również zrobił sobie pamiątkę. Oddaję jej więc aparat i idę do naszego nowego kolegi. Zabieram za sobą dwie paczki pociętej trzciny cukrowej i nagradzam go za współpracę. Przekąska znika mi z ręki w oka mgnieniu. Na koniec podchodzimy jeszcze do najmłodszego przedstawiciela z równie młodym opiekunem - chłopak może w wieku 15 lat. Oddajemy słoniątku ostatni zestaw trzciny cukrowej, robię kilka zdjęć i idziemy dalej na pokaz artystyczny.

Zaprzyjaźnienie się ze słoniem.

Niesamowite, czego człowiek może nauczyć zwierzęta. Zdaję sobie sprawę, że sporo je to kosztuje i nie robią tego dla własnej przyjemności - niemniej jednak to, czego potrafią się nauczyć jest niesamowite. Pokaz trwał około pół godziny. Jednym z końcowych elementów było malowanie obrazów w wykonaniu słoni. Niektóre malunki godne podziwu - niejeden człowiek mógłby pozazdrościć. Oczywiście po występie będzie można je kupić.

Po zakończeniu przedstawienia idziemy na lunch - tym razem na terenie obozu. Jest to ostatni wspólny punkt dla wszystkich osób z grupy, zanim rozłączy nas wycieczka fakultatywna, jaką jest jazda na słoniach, byczych zaprzęgach i spływ tratwą. Ci, którzy nie będą chcieli z niej skorzystać, będą mieli więcej czasu wolnego w obozie słoni, po czym pojadą autokarem w dół rzeki, gdzie dołączymy do nich na naszych tratwach. Z tego co widzę, znaczna część naszej grupy postanowiła jednak z niej skorzystać. Najpierw jednak jeszcze lunch! Idąc w stronę „stołówki” zauważyłem, że tylko jeden obraz nie znalazł jeszcze nabywcy. Reszta wyprzedała się już w momencie stawiania ich na sztalugi. To był moment - pomimo kwot na poziomie 1000-2000 batów.

Obrazy namalowane przez słonie podczas pokazu.

Będę zapewne nudny i nieoryginalny, jeśli napiszę, że jedzenie było bardzo dobre? No co zrobić. Taki kraj. Tu prawie wszystko i wszędzie jest dobre, świeże i zdrowe. Tym razem również tak było. Zaspokoiłem swój głód, pragnienie i jeszcze na koniec dopchałem się przepysznymi owocami.

Przyszedł czas na przejażdżkę. Podchodzimy do platformy, z której można wejść na słonia. Z dołu wydawało się nieco niżej - fajna perspektywa. Bernatka siada pierwsza, ja zaraz po niej. Witamy się z naszym „kierowcą” oraz „Catalyną” - naszą słonicą. Ruszamy. Tuż za nami Ola z Bartkiem.

Jazda na słoniu nie zalicza się do wygodnych - szczególnie po nierównym i stromym terenie. Zwierzę bez żadnego problemu pokonuje jednak każdą z tych przeszkód, aczkolwiek widać, że największą frajdę sprawia mu brodzenie w wodzie. Próbuję zrobić jakiekolwiek zdjęcie Bartkowi i Oli, aby mieli pamiątkę, jednakże tak trzęsie, że wszystkie fotki wychodzą ruszone. Przestawiam migawkę na 1/1000s - znacznie lepiej. Coś wyjdzie.

Weszliśmy po dość stromym zboczu i nagle nasz mahud zatrzymuje słonia. Nie do końca wiem o co chodzi, Bernatka również, szczególnie, że pozostałe słonie i uczestnicy wycieczki idą dalej. Pada więc pytanie z mojej strony:

- Hey, my friend. What’s going on?

- Everything is OK. - Odpowiada z nieznikającym z twarzy uśmiechem. Po czym postanowia zejść na ziemię. - Give me your camera. - Uzupełnia stojąc już po słoniem.

Mam pewne wątpliwości, bo to jednak pełna lustrzanka, a nie pospolita „małpa”, jednakże widząc jego szczery uśmiech, zaangażowanie i chęć zarobienia bonusowego dolara, przeganiam opory i przekazuję swojego canona.

- The focus point is in the middle. - Tłumaczę jedynie, aby uprzedzić jak ustawione jest zbieranie ostrości tylko w tym jednym, środkowym punkcie.

- No problem, no problem. - Odpowiada, po czym bierze aparat i nieco się od nas oddala.

Okazuje się, że moje tłumaczenia w ogóle nie były potrzebne. Nasz tajski kolega wydaje się w pełni zorientowany w działaniu chyba wszystkich modeli aparatów. Nie dość, że sprawnie wszystko ogarnia, to jeszcze cyka zdjęcia jedno za drugim.

OK, koniec sesji. Daję Catalynie wiązkę trzciny cukrowej w nagrodę i odbieram swój aparat od przewodnika (czemu nie znam jego imienia, a słonia zapamiętałem?). Na szybko sprawdzam zdjęcia na tylnym wyświetlaczu i muszę przyznać, że wyszły całkiem fajne.

Zdjęcie w wykonaniu naszego Mahuda.

Minęło jakieś 20 minut kiedy dojechaliśmy z powrotem do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Zadowoleni schodzimy na pomost, aby kontynuować naszą przygodę w obozie słoni, gdzie kolejnym elementem była przejażdżka bryczkami ciągniętymi przez woły. Tutaj już nie w parach, a w grupach po cztery osoby, zatem oczywiście zebraliśmy się wspólnie z Olą i Bartkiem. Po 10 minutach dreptania mogę napisać, że wyobrażałem to sobie nieco inaczej - w skrócie miałem nadzieję odwiedzić w ten sposób chociażby pola ryżowe, aby choć trochę zobaczyć i poczuć, jak to lokalni farmerzy na co dzień działają w terenie (bo podobno tak działają). A tu rundka w jedną i w drugą stronę po asfalcie... Przynajmniej jakieś widokowe zdjęcia cyknąłem - trzeba szukać pozytywów.

Spływ tratwą przez dżunglę

Czas opuszczać obóz słoni i wybrać się na spływ tratwą - liczę, że to będzie ciekawe przeżycie. Zanim jednak to zrobię, chciałem podzielić się z Tobą pewnymi refleksjami. Słyszałem, że te obozy dla słoni to samo zło i miejsca stworzone jedynie pod turystów. Chciałem jednak zobaczyć to na własne oczy, aby zorientować się, czy to faktycznie jest tak jak w cyrku, że te zwierzęta nie mają życia i są źle traktowane oraz trzymane w jakichś chorym warunkach, czy też nie. W dużej mierze zaskoczyłem się jednak pozytywnie. Oczywiście, nie ma co ukrywać i koloryzować, jest ten element turystyczny, czyli możliwość zrobienia sobie zdjęć ze słoniami, czy też odbycia podróży na ich grzbietach. Jest też element show, gdzie słonie robią różne sztuczki oraz demonstrowane jest jak były one przysposabiane do pracy w dawnych czasach - i fakt, to już element cyrkowy. Przyznam - sam w tym uczestniczyłem.

Ale szczerze - obserwowałem uważnie zarówno całą pracę na terenie obozu, a także to jak mahuci traktują swoje zwierzęta i życzyłbym wielu domowym pupilom w Polsce takiego traktowania. Pomijając już fakt, że w obozach tych leczy się znalezione na wolności poranione słonie, to dodatkowo zapewnia się im odpowiedni byt, co można było zauważyć będąc na miejscu. Warto też wiedzieć, że słonie nie mają zmienianych właścicieli od tak, lecz dorastają razem ze swoimi „panami” często do końca swojego życia, a to znaczy, że są związane z jedną osobą przez kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt lat.

Jako ciekawostkę mogę dodać, że cena słonia w sile wieku, tj. od zera do jakichś 15-20 lat waha się w przedziale 100-150 tyś złotych. I teraz należy się zastanowić, kto o zdrowych zmysłach traktowałby źle obiekt (specjalnie używam takiego słowa) o takiej wartości. Te słonie są odpowiednio karmione, regularnie myte, pilnowane aby się nie przemęczały, miały zacienione miejsca odpoczynku i odpowiednie miejsca do wypasu - dosłownie obóz w pełnym znaczeniu tego słowa. Warto też zaznaczyć, że takie obozy, a jest ich kilkadziesiąt, wspierane są przez różnego typu organizacje NGO. Jest też oczywiście szara strefa, tj. dzikie obozy, w których panuje wolna amerykanka bez większej kontroli ze strony różnych organizacji. Zakładam, że znaczna większość negatywnych opinii opiera się pewnie właśnie na nich.

Dobra - koniec wywodów. Idziemy na spływ tratwą. Widzę, że startujemy z tego samego miejsca, co wcześniej kąpały się słonie. Powiem Ci, że nasze tratwy zasługują w pełni na swoje miano. Kilka bambusów związanych jakąś lnianą w kluczowych miejscach. Na tym ławeczki i już. Szczyt techniki. Każdy obowiązkowo dostał na czas rejsu stożkowy kapelusz, aby móc uchronić się przed słońcem, które objawiało się na niebie w pełnej okazałości, a co za tym idzie - grzało niemiłosiernie.

Płyną tratwy, płyną.

Jak się nazywa gondolier, ale nie sterujący gondolą tylko tratwą? Nie mam pojęcia. No więc nasz gondolier od tratwy, ubrany już w pełni po europejsku - w dżinsy i luźną koszulą z jakimiś nadrukami ruszył - odcumował od brzegu, odpychając się długim, około trzymetrowym kijem. Widać na całej długości naszego spływu rzeka będzie raczej płytka, bo jedyne czym dysponujemy, aby przebyć tę trasę, to właśnie ten trzymetrowy kij.

Siedzimy z Bernatką na samym początku tratwy, toteż w pewnym momencie nasz przewodnik odwraca się i pyta ją, czy nie chce pokierować. Dwa razy pytać nie musiał - w ciągu kilkunastu sekund nasz europejski Taj zmienił się na długowłosą brunetkę, co zdecydowanie zapewniło znacznie przyjemniejszy widok ze strony pasażera.

Bernatka przejęła stery

Na całej trasie spływ tratwą dał mnóstwo przyjemnych doznań - zwłaszcza wzrokowych, bo tereny północnej Tajlandii są naprawdę malownicze i ciekawe, szczególnie jak mija się kąpiące się w rzece słonie, stojących po pas w wodzie rybaków w trakcie połowów, czy inne fantastyczne i dzikie krajobrazy. W między czasie Bernatka wróciła na swoje miejsce, a stery ponownie przejął nasz oficjalny „kapitan”. Nie mam pojęcia ile płynęliśmy, kiedy tuż za naszą tratwą z gałęzi do wody wskoczył wąż - kwestia pewnie metra, dwóch i mielibyśmy dodatkowego pasażera na pokładzie. Lekki szok i zastanawianie się, co to był za gatunek i czy mógłby coś zrobić, po czym ponownie pochłonęła kontemplacja związana z otaczającymi nas widokami i rejsem.

Widoki podczas spływu tratwą.

Rybacy podczas połowów.

Kąpiące się słonie pod wodzą jednego człowieka

Na szczyt do świątyni Wat Doi Suthep

Dopływamy do końca naszej trasy. Patrzę na zegarek i jest 13.40. Autokar już czeka, spora część uczestników wycieczki również. Czekamy jeszcze na ostatnie kilka tratw. Pięć minut później ruszamy w dalszą część trasy, tj. do jednej z najsłynniejszych świątyń w Tajlandii - świątyni Wat Doi Suthep, znajdującej się na szczycie góry Suthep nieopodal Chiang Mai.

Z tego co się dowiedziałem, trasa zajmie nam około godziny, zatem spisuję kluczowe rzeczy z dzisiejszego dnia i rozmawiam z Bernatką na temat tego, co spotkało nas w obozie słoni. W między czasie wychwytuję ze słów przewodniczki, że na schodach prowadzących do świątyni Wat Doi Suthep kręcono sceny do filmu „Piekny bokser”, który mieliśmy okazję oglądać w autokarze 5 dnia - opisałem to w poście Rowerami po świątyni, Długie Szyje, Birma, Laos i inne atrakcje.

Dojeżdżamy na miejsce. Jest 14.50. Naszym oczom ukazują się wysokie, niekończące się schody. No dobra - może trochę przesadzam. Gdzieś się kończą. Jest ich około 300 i muszę przyznać, że nie dziwię się reżyserowi, że wybrał to miejsce do kręcenia swoich scen do filmu - robią wrażenie. Do świątyni, która znajduje się na szczycie można dostać się na dwa sposoby. O pierwszym, tj. schodach już pisałem, ale można też, uwaga, wjechać i zjechać windą! Cywilizacja! Oczywiście szczerze polecam spacer po schodach - skoro już ktoś wpadł na pomysł i się tu wybrał, to niech nie wydziwia na koniec i zaliczy schody.

Schody na szczyt góry Suthep

Co do samej świątyni Wat Doi Suthep, to ciężko opisać to miejsce. Jeśli ktoś oglądał odcinek programu „Boso przez świat” Wojciecha Cejrowskiego pt. „Buddyzm”, to właśnie tutaj był on kręcony. Pomimo, że lubię cykl „Boso przez świat”, to ten odcinek był wyjątkowo kiepski, mocno nieobiektywny i nieprzyjemny do oglądania - szczególnie dla osoby, która była w Tajlandii i mogła zobaczyć to miejsce na własne oczy.

Wracając do świątyni, a raczej całego kompleksu znajdującego się na szczycie góry Suthep. Na pewno jest to miejsce mocno religijne, co można wywnioskować po osobach, które tu spotkamy. Z drugiej jednak strony jest to takie miejsce „szopka”, gdzie znajdziemy dosłownie wszystko: złote dachy, elementy smoków, zdjęcia rodziny królewskiej, dzwony, stragany, posągi buddy w różnej postaci, różnej wielkości i z różnych materiałów, świece, kadzidła - dosłownie wszystko. Zdjęcie nie jest w stanie tego oddać, bo całość znajduje się na dość dużym obszarze. Ale zdecydowanie warto zobaczyć to miejsce na własne oczy. Dodatkowo, z uwagi, że jest to szczyt góry, znajduje się na nim punkt widokowy na miasto Chiang Mai - szału nie ma, ale wolę zaznaczyć, dla zainteresowanych, że jest możliwość podziwiania i tego typu widoków.

Na terenie Świątyni Wat Doi Suthep

Z nieco innej perspektywy

I jeszcze jeden kadr.

Tutaj czasu wolnego mieliśmy około godziny. Wystarczająco, aby obejść cały kompleks, przegryźć coś i zrobić ładne zdjęcia. Ponownie zabrakło mi szerokiego kąta w obiektywie. Rada dla fotografów - do Tajlandii koniecznie weźcie ze sobą aparat z obiektywem o szerokim kącie - znacznie więcej jest sytuacji na tego typu zdjęcia, niż na zoomy.

Czas kończyć wizytę w Wat Doi Suthep. Wszystko fajnie, ale czeka nas jeszcze zejście... oczywiście po wspomnianych wcześniej schodach. No cóż - powiedziało się A, to czas powiedzieć i B. Idziemy do autokaru, aby wrócić do hotelu.

Było w górę... Musi być i w dół.

Jest 16.00, kiedy nasz kierowca wyłączył silnik pod wejściem do hotelu. Bardzo głodni, bo zaledwie po śniadaniu i jakichś drobnych przekąskach, ustalamy z Bartkiem i Olą, że idziemy wspólnie na obiad. W cenie wycieczki w tym hotelu mamy tylko śniadania, więc całą resztę posiłków musimy ogarnąć we własnym zakresie. Po ostatniej nocy wiemy, że nie będzie z tym problemu - miasto duże, a i hotel w miarę blisko centrum.

Na kolacji u królewskiego kucharza

Około 18 ruszyliśmy w miasto. Postanowiliśmy, że zajdziemy do jakiejś knajpy, która przypadnie nam do gustu. Wbrew pozorom, to co wydawało nam się jeszcze dwie godziny temu dość łatwe, w czasie spaceru już takie nie było - a może to po prostu kwestia głodu i nieco większej z tego powodu nerwowości? Trudno powiedzieć, ale w każdym odwiedzanym miejscu coś nam nie pasowało - albo słabe menu, albo brak klientów, albo nieatrakcyjny lokal, albo coś tam jeszcze innego.

Spacerując tak od jakichś 15 minut trafiliśmy wreszcie na miejsce, które pod każdym względem nam się spodobało - wystrój, zapachy, bogate menu i przemiła obsługa. Jak się później okazało, zupełnie przez przypadek weszliśmy do restauracji Kao Kab Kang, którą założył były kucharz Króla Ramy 9 - czyli obecnego władcy Tajlandii. Wybraliśmy sobie stolik w górnej części parteru i przystąpiliśmy do przeglądania menu. Dzisiaj niespodzianek ciąg dalszy - osoba, która podeszła do nas i poprosiła o zamówienie, to nie kto inny, jak wspomniany przeze mnie wcześniej sam kucharz Króla Ramy 9 - miły akcent, kiedy sam właściciel obsługuje gości w takim miejscu. Po kilku minutach rozmowy, zdecydowaliśmy się złożyć zamówienie. Bernatka wzięła swoją ulubioną tajską potrawę, czyli kurczaka z orzechami nerkowca w sosie sojowym na jaśminowym ryżu, Ola jakąś potrawkę z krewetkami, zaś Bartek i ja wzięliśmy ostrą zupę Tom Yum z krewetkami i mleczkiem kokosowym (tak swoją drogą definicja słowa "ostre" w moim słowniku zmieniła się po wizycie w Tajlandii). Do tego każdy zamówił po drinku ze świeżych owoców, aby w ten parny dzień nawodnić odpowiednio organizm. Zupa jest wyśmienita! Jestem tak głodny i tak zafascynowany bukietem smakowym mojego dania, że w pewnym momencie słyszę uwagę od Bartka:

- Dymitr, ale wiesz, że ogonków od krewetek to jeść się nie powinno?

Lekka konsternacja, cichy śmiech Oli pod nosem i zdziwienie Bernatki, która już i tak za samymi krewetkami nie za bardzo przepada.

- Coś tak słyszałem, ale co mam poradzić, że takie dobre. Poza tym już chyba wszystkie wyjadłem, więc trochę za późno z tą uwagą. - odpowiedziałem śmiejąc się z całej sytuacji, bo faktycznie nigdy dotąd nie ruszałem ogonków od krewetek. Czemu tym razem tak się stało? Nie mam pojęcia.

Szczęśliwi i najedzeni zaczynamy zbierać się z powrotem do hotelu. Ponownie jednak przy naszym stoliku pojawił się właściciel i zaczyna pytać nas jak smakowało, po czym zaprasza nas za sobą na piętro restauracji, gdzie przebywa ze swoimi prywatnymi gośćmi. Nie do końca wiemy o co chodzi, ale wszystkie wątpliwości rozwijają się zaraz po wejściu na antresolę. Na ścianach zauważamy szereg fotografii za czasów jak właściciel był nadwornym kucharzem, a także jego zdjęcia wraz z różnymi gośćmi odwiedzającymi tutejszą restaurację. To jest moment, w którym opowiada nam właśnie o swoim epizodzie i jeszcze raz dziękuję za naszą wizytę w jego restauracji Kao Kab Kang.

Z zewnątrz może i niewyględna, ale zdecydowanie warto odwiedzić.

Tajski Boks w podziemnym klubie

Zafascynowani dzisiejszą kolacją wracamy spacerem do hotelu rozmawiając na temat dzisiejszych wydarzeń i tego co nas jeszcze czeka. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale na dzisiaj nasi (tajscy) piloci zorganizowali nam, zupełnie poza programem, wyjście na Tajski Boks. Wypytali się wcześniej, kto by był zainteresowany i na podstawie tego wykupili odpowiednie wejściówki.

Jest już 20.30 - godzina, o której mieliśmy zebrać się przed hotelem. Jest już nas całkiem niezła grupka. Podjechał też tutejszy busik - zadaszony pickup bez klimatyzacji, w którym pasażerów wozi się na pace (ma on jakąś swoją nazwę, której niestety nie pamiętam). Jest to nasz transport do miejsca, w którym odbędzie się cała impreza. Wskakujemy więc na pakę i ruszamy. Myślałem, że będzie to w miarę blisko, ale patrząc jak krążymy różnymi uliczkami, mijamy miejsca, w których jeszcze nie byliśmy, wywnioskowałem, że jedziemy do zupełnie innej części miasta. Po jakimś 15 minutowym kursie docieramy na miejsce.

Zbiórka przed wyjazdem i ruszamy.

O ja europejski ignorant! Oczekiwałem jakiejś hali sportowej lub coś w tym rodzaju. Nic bardziej mylnego. Trafiliśmy do jakiegoś podziemnego klubu, znajdującego się w uliczkach między budynkami. Gdyby nie zbieranina ludzi na ulicy, nigdy bym się nie domyślił, że cokolwiek może znajdować się w środku. Bez jakichkolwiek instrukcji nikt obcy by tu nie trafił. Jak ktoś oglądał stare filmy z Jean Claude van Damme, to właśnie w takie „klimatyczne” miejsce trafiliśmy. Sypiące się krzesła, zakurzony ring, zwisające lampy i kable, wszędobylskie pajęczyny, syf i brud - normalnie rynsztok, ale to właśnie dodawało uroku. Jednym słowem... SUPER! Nic pod turystę - lokalna rozrywka w pełnej krasie. Wokół mnóstwo tubylców, a znaczną część obcej widowni stanowią Amerykanie i Anglicy. Oni kochają Muay Thai.

Zajmujemy miejsca w pierwszym rzędzie, u tutejszej kelnerki zamawiamy zimny browarek - dzisiaj Tiger, i z niecierpliwością czekamy na rozpoczęcie atrakcji wieczoru. Tego dnia było ich aż siedem. Dwie walki kobiet i pięć mężczyzn, z czego jedna (ostatnia) to walka wieczoru między zawodnikami z Tajlandii i Singapuru - ta akurat była ustawiona, co dałoby się zauważyć nawet z opaską na oczach. Jedna walka to bardziej show dla gości, bo wpuszczono na ring 8 chłopa z zasłoniętymi oczami, którzy próbowali walczyć na oślep. Ale pozostałe 3 walki to był naprawdę tajski boks w pełnej jego definicji. Wszelkie początkowe rytuały, dobra widowiskowa walka z 3 knockaoutami, z czego jeden w pierwszej minucie i ten szacunek wobec przeciwnika i jego zespołu - to świadectwo naprawdę dobrego sportu i tutejszej kultury.

Plan dzisiejszego wieczoru.

Przygotowania do walki

Płeć nie ma znaczenia.

Zero pozowania.

I to jest coś, co powinno być wycieczką fakultatywną! Kosztowało nas to 600 batów za osobę (wejście z możliwością siedzenia w pierwszych dwóch rzędach) oraz dojazd (w dwie strony wyszło po 50 batów za osobę), ale przeżycie do zapamiętania na długi czas. Dodatkowo lokalna kultura, a nie show przygotowany pod turystę. Warto - naprawdę warto.

Koniec dnia. Bardzo intensywnego dnia. Jest prawie północ, kiedy zajeżdżamy do hotelu. Tyle atrakcji powoduje, że człowiek z jednej strony czuje się zmęczony, ale z drugiej mocno pobudzony emocjami do dalszych działań. Rozsądek jednak wygrał, i grzecznie idziemy spać, aby naładować baterie przed jutrem.

Inne wpisy
A mi się nowy Bond podobał!
7
listopada 2015
A mi się nowy Bond podobał!
Rozwiewam mity o Wenecji
9
września 2016
Rozwiewam mity o Wenecji