Wenecja - miasto nie tylko dla zakochanych

Wenecja - miasto nie tylko dla zakochanych

22 lipca 2016
22
lipca 2016

Czas wyruszyć do miasta, które od dłuższego czasu było na mojej liście „miejsca do zobaczenia”. Wenecji! Transport oczywiście samolotem, tym razem Embraer’em 170 podstawionym przez naszego krajowego przewoźnika – LOT. Choć niewielki samolot, to zdecydowanie lepszy, niż którykolwiek z floty Wizzair’a. Po pierwsze więcej miejsca na nogi, po drugie ogólnie wydaje się mniej ciasny, a po trzecie w jednym rzędzie siedzą tylko dwie osoby, dzięki czemu komfort lotu jest nieporównywalnie lepszy. Takimi samolotami, mógłbym latać po całej Europie, o ile tylko ich zasięg pozwoli. Choć trzeba przyznać, że 3700 km to całkiem przyzwoita wartość i chyba wszystko co kluczowe na starym kontynencie znajduje się w takiej odległości od stolicy naszego kraju.

Trochę logistyki

Przylot do Wenecji bez żadnych opóźnień, obsługa na lotnisku bardzo sprawna – a to, jak na Włochów (oceniam, po dotychczasowych doświadczeniach), rzecz pozytywnie zaskakująca. Zarówno odbiór bagażu, jak również informacja turystyczna, zakup biletów na autobus (oczywiście wszystko w dobrze oznaczonych i odpowiednio rozmieszczonych automatach), a na transporcie z lotniska do serca Wenecji kończąc. Ten transport to nowoczesny, wygodny, klimatyzowany bus z bezpłatnym dostępem do WiFi.

Dojazd z lotniska do Dworca Głównego w Wenecji zajął około 30 minut (wg informacji z Google’a, powinien on zająć 44), a spacer do naszego hotelu Ca'Vendramin Di Santa Fosca następne 25 minut.

Typowy hotel pasujący do klimatu Wenecji, zarówno w środku jak i na zewnątrz.

Cała więc procedura dotarcia na kolejne miejskie zwiedzanie, od wyjścia z domu na Mokotowie po wejście do lobby hotelowego, zajęła nam łącznie 5 godzin (dotarcie na lotnisko i odprawa około 1,5h, lot około 2h, oczekiwanie na bagaże i wyjście z lotniska około 30 minut, dojazd do miasta i właściwego hotelu – niecała godzina). Co warto zaznaczyć – LOT, w swojej ofercie ma wyśmienite połączenie z Warszawy do Wenecji, bo godziny są tak idealnie dopasowane, że po pierwsze człowiek się wyśpi, a po drugie doleci w tak normalnym czasie, że nie traci ani chwili z dnia. Te idealne godziny mają tutaj to do siebie, że w sercu Wenecji możemy znaleźć się już około 14, czyli wtedy, kiedy prawie w każdym hotelu zaczyna się doba hotelowa (start z Lotniska im. Fryderyka Chopina w Warszawie o 10.35). A zatem wystarczy się zameldować, zostawić bagaż, odświeżyć po podróży i ruszyć na podbój miasta.

Ruszamy w miasto

Tak też i my uczyniliśmy. O 15.30 rozpoczęliśmy nasz spacer w celu poszukiwania jakiegoś miejsca, w którym będziemy mogli zjeść pierwszy posiłek po podróży.

Uliczki Wenecji - i tak na każdym kroku. Czasem pranie, czasem butle z winem.

Świadomie błądząc romantycznymi i kameralnymi uliczkami Wenecji, trafiliśmy zupełnym przypadkiem do jednej z jego głównych atrakcji – Ponte di Rialto, czyli najstarszego mostu w mieście, który łączy dzielnice San Marco z San Polo.

Ponte di Rialto w środku. Zdjęcie zrobione późniejszą porą, kiedy przyszliśmy na niego po raz drugi.

Niestety, pech chciał, że był on właśnie w renowacji, przez co nie mogliśmy zobaczyć go w pełnej okazałości. Ale i tak trzeba przyznać, że robi wrażenie, szczególnie gdy ma się świadomość, że stoi tak od XVI wieku. Nie tracąc czasu poszliśmy dalej szukając miejsca, w którym zjemy coś dobrego. Oczywiście padło na pizzę w jakiejś lokalnej restauracji – Osteria Barababao.

Osteria Barababao - zdjęcie również wieczornego spaceru. Za dnia zapomniałem zrobić.

Pizza jak pizza, większego szału nie było, ale wystarczająco duża i smaczna by zasilić nas na kolejne kilka godzin spaceru. W tym miejscu istotna informacja – w okolicach Ponte di Rialto, pizza (i ogólnie jakiekolwiek dania) były w cenach 15 euro wzwyż, a 100 metrów dalej, w bocznych uliczkach i różnych zakamarkach, już od jakichś 8 euro. I tak generalnie w całej Wenecji – przy głównych placach i kluczowych miejscach ceny zwariowane (podobnie jak na naszych starówkach), a zaledwie kilkadziesiąt, może kilkaset, metrów dalej już całkowicie przyzwoite.

Czas na główne atrakcje Wenecji

Najedzeni i szczęśliwi ruszyliśmy dalej. Plan całkiem ambitny, bo uwzględniał Plac św. Marka, Bazylikę św. Marka, Pałac Dożów i najsłynniejszy nadmorski bulwar w Wenecji – Riva degli Schavoni. Po drodze oczywiście kilometry zwiedzania urokliwych uliczek, kamienic, mostów, mostków i mosteczków, a także różnego typu kościoły na mijanych placach – m.in. Campo S. Maria Formosa i Campo S. Maria Nova.

I tak na każdym kroku. Oko się cieszyło, dusza odpoczywała.

Plac świętego Marka. Pogoda dopisała, brak ludzi również.

No to jeszcze Bazylika świętego Marka.

I oczywiście Pałac Dożów

Wszystko się udało, a nawet więcej, bo w okolicach Placu św. Marka byliśmy zarówno za dnia, jak i przy zachodzie słońca, co dodatkowo ukoiło emocjonalnie nasze oczy i dusze.

I jeszcze bulwar Riva Degli Schavoni

Dużo przeżyć jak na dzień pierwszy (wg endomondo zrobiliśmy nieco ponad 8 km), który przydałoby się już zakończyć. W końcu, zaledwie kilkanaście godzin wcześniej spaliśmy sobie jeszcze spokojnie w Warszawie. Udaliśmy się więc z powrotem do hotelu, orientując się przy okazji jakie są ceny w Wenecji w sklepach spożywczych. I tutaj niespodzianka – woda w butelce, półtora litra to koszt 0,25 eurocentów, czyli około 1,2 zł – u nas chyba drożej prawda? Soki w kartonach, słodycze i owoce nieco drożej, bo o jakieś 20-30% niż w Polsce, ale to dalej nie 3-4 razy tak jak w Barcelonie, czy Amsterdamie. Zatem Wenecja wcale taka droga nie jest, jakby się mogło wydawać.

Wenecja – miasto kościołów

Drugi dzień już spokojniejszy. Wyspani, po dobrym śniadaniu w hotelu ruszyliśmy zwiedzać pozostałe zakątki miasta. Zaczęliśmy jednak od ponownej wizyty na Placu św. Marka, bo to naprawdę wspaniałe miejsce i warto tam sobie przyjść kilkukrotnie o różnych porach dnia. Tym razem jednak poszliśmy na niego inną trasą, przechodząc po drodze przez Plac Campo S.S. Giovanni e Paolo, i zachodząc do znajdującego się tam kościoła.

To jest ten moment, kiedy należy wspomnieć o tychże budowlach. Wenecja, to miasto kościołów. Gdzie nie spojrzeć tam obiekt sakralny. Ale niezależnie ile ich jest, jakiej są wielkości i w jakiej postaci, żaden… dosłownie żaden, nie dorównuje swoją pięknością budowlom znajdującym się w Gotyckiej Dzielnicy w Barcelonie (pisałem o niej w mojej relacji z Barcelony). Te w Wenecji warto zobaczyć i fanom architektury oraz sztuki na pewno sprawią przyjemność. Te zaś w Barcelonie, zapierają dech w piersiach i oglądanie ich sprawi satysfakcję każdemu, bez wyjątku…

Tu jeszcze Plac Campo S. Maria Nova

Po drugiej stronie Wenecji

Po dotarciu na Plac św. Marka, tym razem skręciliśmy w prawo – w stronę dzielnicy San Polo. Tylko cztery mosty łączą ze sobą te dwie części Wenecji, więc jeśli ktoś planuje przeprawić się na piechotę, zawsze musi spodziewać się pewnego spaceru. Z Placu św. Marka najbliżej mieliśmy do Ponte del’Accademia – również zabytkowego, ale wg. mnie bardziej urokliwego niż Ponte di Rialto mostu. Urokliwego z uwagi na lokalizację, a nie na jego wygląd, czy wykonanie.

Po drodze do mostu Ponte del'Accademia

Tak prezentuje się Canal Grande ze wspomnianego mostu Ponte del'Accademia

A tak wygląda wspomniany most.

Widoki na Canal Grande sprawiły, że spędziliśmy na nim trochę czasu, po czym poszliśmy dalej w kierunku Bazyliki Santa Maria della Salute oraz Morskiego Urzędu Celnego. Po tej stronie miasta uliczki jakieś takie inne, bardziej malownicze i z mniejszą liczbą turystów. Albo po prostu trafiliśmy na taką porę, nie wiem.

Po drugiej stronie Wenecji... Pusto wszędzie, pięknie wszędzie.

A to czyjaś prywatna chata. Pozazdrościć.

Bazylika Santa Maria Della Salute w pełnej okazałości

A tak prezentuje się Wenecja, spod pokazanej wcześniej Bazyliki

Pochodziliśmy, pozwiedzaliśmy i wybraliśmy się w okolice dworca kolejowego i placu Piazalle Roma, przechodząc tym samym przez całą dzielnicę San Polo. Po drodze oczywiście wstąpiliśmy do Santa Maria Gloriosa dei Frari – chyba największego kościoła w Wenecji (a przynajmniej optycznie).

Santa Maria Gloriosa dei Frari - obiektyw nie ogarnął

Przyszedł ten moment, kiedy postanowiliśmy coś zjeść. Zaszliśmy więc do pobliskiej knajpki, gdzie zamówiłem lazanię. Czemu postanowiłem o tym wspomnieć? Bo to była najlepsza lazania, jaką w życiu jadłem. A nie wyglądała. Niebo w gębie – nie przesadzam. Smakowała wyśmienicie, choć jak ją przynieśli to myślałem, że coś im nie wyszło. Taka rozlana papka. Ale wygląd nieistotny – liczył się smak!

Po krótkim posiłku kontynuowaliśmy nasze zwiedzanie i dotarliśmy do wspomnianego wcześniej placu Piazalle Roma. Pora zrobiła się już odpowiednia, aby wrócić do hotelu i nieco odpocząć, by wieczorem ponownie wyjść na miasto i zwiedzić je wieczorową porą.

Okolica Piazalle Roma

W drodze powrotnej do hotelu

Romantyczny włoski wieczór

Tego wieczoru wybraliśmy się ponownie na Plac św. Marka i Riva degli Schavoni, ale tym razem skręciliśmy w lewo, aby zobaczyć jak bardzo ten bulwar zmienia się, im bardziej odchodzi się od serca Wenecji. Przez pierwsze 200 metrów różnicy raczej nie ma – turyści tłoczą się na dwóch pierwszych mostkach, żeby zrobić ciekawe ujęcia, tak jakby bali się odejść nieco dalej.

Tu już nieco dalej, ale turyści (i stragany) jeszcze są.

Dopiero po minięciu słynnego hotelu Danieli (kojarzyć go możecie m.in. z filmu Turysta, który sprzedaje piękno Wenecji najlepiej ze wszystkich kinowych obrazów, jakie widziałem) sytuacja nieco się zmienia. Ludzie tak jakby z każdym metrem zaczynają znikać i spacer staje się bardzo przyjemny, cichszy, spokojniejszy. Kolejne mosty nad kanałami całkowicie puste, co ułatwia zrobienie bardzo fajnych zdjęć, a zachód słońca nad miastem widoczny zupełnie inaczej niż wśród tłumu krzątającego się na Placu św. Marka.

Takie widoki przy samym Bulwarze.

I jeszcze ten zachód słońca nad Wenecją. Gdzie turyści?

Dodatkowym smaczkiem, oczywiście dla tych lubiących wszelkiego rodzaju łodzie, jest możliwość podziwiania wpływających i dokujących luksusowych jachtów. Co prawda nie są to jednostki i ilości takie, jakie można zobaczyć w Monte Carlo czy Barcelonie, ale i tak, takie cacka zawsze ucieszą wzrok.

Trzeba zaplanować któreś z wakacji na podobnym jachcie.

Po zachodzie słońca powrót do hotelu, jednakże po drodze jeszcze romantyczna kolacja przy winie w pobliskiej restauracji – niestety nazwy nie pamiętam, skupiłem się na czymś znacznie ważniejszym. W końcu to urodziny mojej Ukochanej, więc… chwilo trwaj! Bardzo przyjemna obsługa, gdzie jeden z kelnerów, wiekiem i wyglądem przypominający słynnego Dżepetto, zaczął opowiadać o tym, jak był kiedyś w Polsce z wizytą w Krakowie i Warszawie. Kiedyś, bo w siedemdzięsiątym drugim...

Restauracja z wyśmienitą pizzą i jeszcze lepszym winem.

Tym razem przebyliśmy około 17 km, i również wszystko na własnych nogach. Plan wykorzystania łodzi zostawiliśmy na ostatni, pełny dzień w tym pięknym mieście.

Burano, czyli Mała Wenecja

Zgodnie z założonym planem, trzeci dzień pobytu zaczęliśmy od popłynięcia tramwajem wodnym na wyspę Burano, przez wiele osób zwaną Małą Wenecją.

Dlatego właśnie Mała Wenecja.

Czas dotarcia wynosi około 45 minut, uwzględniając po drodze dwa przystanki na sąsiadujących wyspach: Murano i Torcello. Czy warto wybrać się na Burano? Zdecydowanie tak! Piękne i urokliwe miejsce. Do tego ciche, z małą liczbą turystów i umożliwiające uchwycenie naprawdę wspaniałych kadrów. Wyspa niewielka, bo wszerz i wzdłuż ma może maksymalnie po 600 metrów, więc można ją obejść dosłownie w kilka godzin i to zachodząc do każdego z jej zakamarków. Dla planujących zjedzenie tam obiadu (inaczej raczej się nie da, bo jednak czas dotarcia i zwiedzania wpływa na to, że każdy zgłodnieje, niezależnie od tego jak dobre i duże zjadł śniadanie) warto wiedzieć, że ceny na niej są średnio o 20-30% większe niż w Wenecji.

Nie ma ludzi, za to są piękne kadry.

Jeszcze jedno... bo naprawdę super miejsce.

No dobra. Ostatnie. Obiecuję - Wyspa Burano.

Pływając po Grand Canale

Po powrocie z wyspy, wykorzystaliśmy możliwość poruszania się drogą wodną, jaką dawał nam całodobowy bilet i ruszyliśmy w trasę Grand Canale, od samego placu Piazalle Roma, aż po most Ponte del’Accademia, o którym już wcześniej pisałem.

Pływając po Grand Canale.

Cały czas na głównym kanale Wenecji.

Dotarliśmy do niego o wczesnym zachodzie, co pozwoliło nam uchwycić kadry Bazyliki Santa Maria della Salute skąpanej w ciepłych promieniach słońca. Naprawdę wspaniałe widoki spowodowały, że na moście był taki sam tłum jak za dnia.

Tym razem zachód słońca oglądamy z mostu del’Accademia

Po krótkiej sesji zdjęciowej, powoli ruszyliśmy dalej – jak pewnie się domyślacie, w kierunku Placu św. Marka, by po raz ostatni pożegnać się z najbardziej znanym miejscem Wenecji. W końcu kolejnego dnia po południu mieliśmy już wracać.

Ostatnie chwile w mieście na wodzie

Tym razem zawitaliśmy tam dość późną porą, bo około 23 i zaobserwowaliśmy dwie skrajne sytuacje. Z jednej strony na placu ludzi sporo, głównie gapiów i słuchaczy muzyki klasycznej, którą na żywo, w bardzo pięknym wykonaniu, raczyli nas muzycy grający przy dwóch największych restauracjach. Z drugiej strony, jak już wracaliśmy do hotelu prawie wszystko było pozamykane, a w tych wąskich uliczkach – pustki. Dziwna sprawa, zważywszy na fakt, że był to piątkowy wieczór w szczycie sezonu. Nie wiem, czym to mogło być spowodowane, ale przyznam, że nieco się zaskoczyliśmy. Szczególnie, że dzień wcześniej o podobnej porze tętniło tam życie.

Plac św. Marka nocą.

A ci Panowie i Pani uprzyjemniali wieczór muzyką klasyczną. My trafiliśmy na Tytanica... ;)

Włącznie z rejsami na Burano i po Grand Canale, tego dnia zrobiliśmy 35 km. Idealny dystans na podsumowanie wizyty w Wenecji, choć odczuwam pewien niedosyt. To miasto szczerze mnie zafascynowało. Urzekło. Zabrzmi to tanio i ostentacyjnie, ale w Wenecji naprawdę można się zakochać. W porównaniu z innymi „skomercjalizowanymi” i modnymi miejscami, tutaj to aż tak bardzo nie boli. Nie wymknęło się spod kontroli i można jeszcze poczuć faktyczną nutkę romantyzmu oraz tego klimatu opisywanego i przedstawianego w różnych książkach i filmach. Szczególnie zapamiętałem tenora śpiewającego „O sole mio” przy akompaniamencie z akordeonu, który płynął na jednej z gondol. Ludzie zamarli, słuchali i podziwiali.

To był super wyjazd. Jeden z lepszych. Idealne miejsce na świętowanie urodzin.

Gorąco polecam!

Inne wpisy
Kokainowy miś - śmiesznie, drastycznie i obrzydliwie
20
lutego 2024
Kokainowy miś - śmiesznie, drastycznie i obrzydliwie
Lecimy na Kubę
25
kwietnia 2019
Lecimy na Kubę