Wielki Mural, plantacja tytoniu i pływanie po jaskini

Wielki Mural, plantacja tytoniu i pływanie po jaskini

12 czerwca 2019

Dzisiaj wstaliśmy o 6.45. W porównaniu z wczorajszym porankiem, wiatr znacznie zelżał i nie huczał za oknem przypominając nawoływania duchów z czasów młodzieżowych kolonii. Można było spokojnie pospać i zregenerować nieco siły. Jet lag już całkowicie minął, a to bardzo dobrze wpłynęło na samopoczucie i cieszenie się w pełni z urlopu. Aby jeszcze lepiej wczuć się w tutejszy klimat, ustawiłem w mobilnym głośniku hiszpańską muzykę i uzupełniłem dziennik o istotne kwestie z wczorajszego dnia.

Śniadanie mieliśmy na 7.10. Ponownie biedne, ale powoli się przyzwyczajamy. Omlet, bułki z czekoladą, trochę owoców i coś, co miało być naleśnikami. Jako, że nie było się za bardzo czym delektować, a i restauracja w tym hotelu nie zachęca do przesiadywania, do pokoju zawitaliśmy ponownie już o 7.45. Tym razem muzyką uraczyła nas Jeniffer Lopez z jej nowym utworem Ni Tu Ni Yo, który wykonała, tak swoją drogą, z kubańskim zespołem Gente de Zona. Następnie wszedł na fonię Luis Fonsi i jego słynne Despacito. Więcej o muzyce, która zawsze będzie mi się kojarzyć z wyjazdem na Kubę znajdziecie w poście Muzyka, która zawsze przypomni mi Kubę.

Zmiana planów

Godzinę później, a dokładnie o 8.40 wyruszyliśmy w trasę. Nastąpiła mała zmiana planu, a mianowicie mieliśmy zrealizować dzień z programu, który powinien być jutro. Ogólnie mamy zmiany, bo wczoraj też mieliśmy coś innego, ale ważne, że finalnie punkty się zgadzają, a modyfikacje programowe dotyczą tylko zamiany dni, a nie czegoś innego.

Dostaliśmy też nowego pilota na dzisiaj - Marzenę. Lokalny przewodnik, który miał za zadanie zająć się nami przez cały dzień. Oczywiście Monika również z nami została. Ruszyliśmy w kierunku Ogrodu Botanicznego Soroa, po drodze mijając Hawańską dzielnicę Miramar, w której znajdują się domy bogaczy sprzed rewolucji, przekazane w późniejszym czasie na ambasady, domy biznesmenów i obsługi ambasad. Sam z chęcią był taką przyjął... ;)

Wjechaliśmy też w region nawiedzony przez huragan Irma - całe połacie lasów oraz przede wszystkim ponad 25 tysięcy domostw, które całkowicie zostały przez niego zniszczone. Wszystko to miało miejsce głównie w centralnej części wyspy. W telewizji skupili się na pokazywaniu Hawany i uszkodzonych hoteli (bo to bardziej medialne, a nota bene, uszkodzenia były stosunkowo niewielkie) pomijając informacje na temat tych faktycznych zniszczeń, które miały miejsce właśnie tutaj.

Pierwsza fotka z trasy.

Ogród Botaniczny Soroa i dolina Valle de Vinales

Po około godzinie jazdy dojechaliśmy do Ogrodu Botanicznego Soroa. Niestety spotkał nas deszcz, co nieco utrudniło zwiedzanie. Musiałem też ograniczyć robienie zdjęć, nie chcąc, by już drugiego dnia uszkodził się aparat. Miejsce bardzo ciekawe i na pewno w przypadku lepszej (słonecznej lub chociaż bezdeszczowej) pogody będzie jeszcze fajniejsze. Z minuty na minutę pogoda pogarszała się jeszcze bardziej i już poza siąpaniem, zaczynaliśmy mieć do czynienia z coraz większym deszczem, który też znacznie ochłodził powietrze.

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Tu w przerwie możecie napić się kawki, albo soczku.

Ogród botaniczny Soroa

Ogród botaniczny Soroa

Taka tam fotka artystyczna ;)

Do autokaru wracaliśmy całkowicie mokrzy (muszę przyznać, że nie wzięliśmy ze sobą nic przeciwdeszczowego), ale nie przeszkodziło to w tym, abym ponownie z niego wyskoczył i kupił u przydrożnej kobiety kiść małych bananów. Pamiętając ich super smak z Meksyku, Bernatka poprosiła, abym wziął je na dalszą podróż. Cena - 1 USD za całą kiść...

O 10.40 jechaliśmy już dalej. Tym razem w kierunku doliny Valle de Vinales - Parku Narodowego z gigantycznymi wapiennymi ostańcami Mogotes oraz miasteczka Vinales w prowincji Pinar del Rio. Deszcz z każdą minutą narastał coraz bardziej - podobno są pochodną huraganu, który obecnie przechodzi przez Meksyk. O 12.10, a więc po półtorej godziny jazdy, dojechaliśmy na miejsce - punktu widokowego na wspomnianą dolinę. I znowu - gdyby nie pogoda, to miejsce przepiękne pod względem krajobrazu. Właściwie w tym deszczu, też ma swój urok.

Na szczęście dobre duchy zrobiły ukłon w naszą stronę i dosłownie na 10 minut wstrzymały deszcz i rozjaśniły nieco niebo, abyśmy mogli zrobić kilka ciekawych ujęć. Dziękuję!

Czyż nie piękny widok?

Jak coś, tu można złapać nocleg.

Jest tak pięknie, że dam jeszcze jedno zdjęcie.

No dobra... Jeszcze jedno!

Nie zrobiły jednak tego bez niczego w zamian. Ulewa, która spotkała nas po tej przerwie była kilkukrotnie większa, niż wszystko co spotkało nas dotychczas. Zrobiło się szaro, buro, zimno i wietrznie, a z zewnątrz atakowały nas ciepłe krople deszczu. Musieliśmy w ten sposób przetrwać trochę pod dachem, który służył bardziej do ochrony przed słońcem niż takimi ulewami, po czym, jak lekko zelżało, skoczyliśmy szybko do autokaru, by pojechać w dalszą trasę.

Klimat w sam raz do zwiedzania ;)

Tego pana nie lubimy, bo byczka trzyma tylko do zdjęć.

Nie mogło zabraknąć i jakiegoś klasyka.

Miasteczko Vinales to miejsce stworzone chyba tylko pod turystów. A przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Kwatera na kwaterze gdzie nocleg można znaleźć już w cenie 30-40 USD za noc. A to tylko kwatery prywatne - nie jakieś pensjonaty czy hotele. Pamiętajmy jednak, że region ten, a dokładnie krajobraz uchwycony na zdjęciach, wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO, stąd też nie cierpi na brak zainteresowania wśród turystów - szczególnie podróżujących w pełni na dziko.

Spacer Indiańską Grotą i niespodziewany rejs

Z godziną 13.20 dojechaliśmy do Indiańskiej Groty, którą odkryto dopiero w 1951 roku. Zawsze w takich momentach zastanawiam się, jak to możliwe, że takie miejsca, odkrywa się tak późno. Grota niemała w regionie dość znanym. Zaskakujące, a jednak. Ostatnio czytałem coś, że jakiś nastolatek przy okazji Google Maps odkrył jakieś nowe (zagnione) miasto w Meksyku. Tak mu to wyszło z obliczeń, że jakieś miasto tam powinno być i okazało się, że było. Tęgie głowy i różni archeolodzy nic nie znaleźli, a dzieciak z komputerem tak. Tadam!

Wracając jednak do samej groty. Deszcze już ustały, więc można było skupić się bardziej na spacerze i oglądaniu okolicy. Jak ktoś lubi chodzenie po jaskiniach, to tutaj będzie miło zaskoczony. Ja lubię! Od razu przypomniała mi się Jaskinia Niedźwiedzia w Kletnie - tak tak, mamy taką fajną w Polsce. Odwiedźcie, jeśli jeszcze nie mieliście okazji.

Tu jesteśmy

Takie widoki przed wejściem do groty

Dla botaników jak widać też atrakcje

Obiecana jaskinia

Duża, prawda?

Niestety, nie wszyscy dorośli, by zwiedzać.

Ja tu tylko po to, by pokazać skalę ;)

Właściwie, to widać ją dopiero tutaj!

Zdjęcia nie do końca wyszły, bo oczywiście ciemno, ale wspomnienia pozostaną na zawsze. Co mnie miło zaskoczyło, a zupełnie się nie spodziewałem, to rejs tratwą wewnątrz tej groty. Jak się okazało, w środku jaskini znajduje się mały wodospad tworzący rzekę, która wypływa z niej kilkadziesiąt metrów dalej (a pewnie i więcej, ale nie miałem jak zmierzyć).

Nie dość, że w jaskini, to jeszcze ze schodami...

Wypływamy z jaskini

Stąd wypłynęliśmy.

Z jaskini wypłynęliśmy w miejscu, w którym czekał na nas lunch. Zegarek wskazał godzinę 14.00, a to bardzo dobra pora, aby ponownie się posilić. Zaserwowano nam pitę, owoce, kapustę, wieprzowinę, kurczaka oraz ciasto. Próbować można było wszystkiego, zatem jedzenie nie ograniczyło się do gotowej, jednej porcji. Z napojów domówiłem sobie piwo oraz kawę, ale oczywiście, jeśli ktoś chciałby coś innego, to wybór był znacznie większy.

Dzisiejszy lunch w takim miejscu

Lokalny browarek.

Spacerkiem po okolicy

Czas, który został przeznaczony na lunch, to aż półtorej godziny, więc jak się pewnie domyślacie po około godzinie nie było już za bardzo co robić. Oczekiwanie na posiłek oraz konsumpcja zajęła jakieś 40-50 minut, toaleta i lokalne spacerki kolejne 10-15, a później już bardziej zabijanie wolnego czasu, bo i pójść nie było dokąd. Ale to akurat rozumiem. Często zdarza się, że posiłki wydawane są nieregularnie lub z opóźnieniem i akurat w przypadku jedzenia, zawsze lepiej założyć trochę więcej czasu, aby każdy na spokojnie i bez żadnego pośpiechu mógł zjeść.

Plantacja tytuniu i Wielki Mural de la Prehistoria

Po zaledwie 10 minutach jazdy autokarem dojechaliśmy na lokalną plantację tytoniu. W tym miejscu spędziliśmy niespełna godzinę, ale było super. Super dla mnie, bo lubię takie klimaty. Tutaj również sceneria jak z filmów. Stara stodoła, w której obrabiają i suszą liście tytoniu, a obok mieszkanie właściciela i jego rodziny, którzy zachowują się już zupełnie inaczej niż dotychczasowi mieszkańcy Kuby, których spotkaliśmy. Inaczej, bo widać, że są tu panami. Nie to, że gorzej, czy lepiej. Po prostu inaczej. Dalej mili i otwarci na turystów, z tymże z większą pewnością siebie.

Witajcie na plantacji tytoniu

A cały biznes w tym miejscu

Te auta są wszędzie <3

Zadomowiłem się.

We wspomnianej stodole mieliśmy przedstawioną historię, a także proces uprawiania i obróbki tytoniu, co zakończyło się prezentacją robienia cygar i oczywiście jego zapaleniem. Tym razem nie paliłem - nie mam w zwyczaju podłączania się pod wspólne palenie z osobami, których nie znam. Swoje zapalę nieco później, obiecuję.

I tak siedzi i zawija...

Tylko tak wygląda. Normalnie miły gość. :)

Po prezentacji przeszliśmy do domu właściciela. Nie myślcie, że to jakaś wypasiona willa. Dom jak dom - wydaje się standardowy na tutejsze warunki. Nikt do wypasionej willi nie wpuściłby grupy turystów, bądźmy rozsądni. ;) Tutaj mieliśmy testowanie lokalnych trunków, którymi już nie pogardziłem. Bernatka również. Zapytałem lokalnego „kowboja” (chyba syn właściciela), czy zrobimy sobie fotkę na tle ich dorobku (tego z tytoniem), na co zareagował z entuzjazmem wołając jeszcze swojego kompana - tego który wcześniej skręcał cygara. I taka oto jest historia jednej z niewielu fotek z wyjazdu, na których się znalazłem. A tak, to zazwyczaj jestem po tej drugiej stronie aparatu.

Na wizycie w gościach

Na wizycie w gościach

Na wizycie w gościach

Na wizycie w gościach

Tak, dziękuję!

No to jeszcze fotka na do widzenia.

O 16.30 pożegnaliśmy się z właścicielami i pojechaliśmy w kierunku ostatniego miejsca z dzisiejszego planu podróży. W kierunku wielkiego Muralu de la Prehistoria. Dotarliśmy tam zaledwie 10 minut później, więc nawet nie za bardzo mogliśmy rozsiąść się w autokarze. Mural robi wrażenie. To czy ładny, czy brzydki, to kwestia indywidualnego gustu. Natomiast sam fakt walnięcia kilkudziesięciometrowej grafiki na skalnej ścianie góry, jest naprawdę godne podziwu.

Każdy znajdzie coś dla siebie

Na tej wyspie, wszędzie piękne krajobrazy.

A wiecie jaki jest plus słabej pogody? Mało turystów! Przez to, że słońca niewiele, rano lało jak z cebra, a teraz cały czas lekko mży, poza naszym autokarem to właściwie nikogo tu nie ma. Żona szczęśliwa, bo mogłem jej zrobić fotki, jakie tylko chciała (no poza ujęciami w słońcu), a ja szczęśliwy, bo nikt mi się w kadry nie ładował. Zatem coś pozytywnego w tym dzisiejszym szarym i ponurym dniu. ;)

Puściutko! Mieli rozmach, prawda?

W lokalnej knajpce pod Muralem zamówiłem sobie Pinacoladę. Koszt 3 USD, ale warto. Fajnie przygotowana, dobrze spieniona i z dużą ilością alkoholu... Jak zrobiła się się 17.00 przyszedł czas by wracać do Hawany, bo trasa zapowiadała się na ponad dwie godziny.

Ślę pozdrowienia. Drinka polecam!

Wyszła nawet dłuższa, bo do Hotelu Comodoro dojechaliśmy na 19.30. Od razu wybraliśmy się na kolację - szczegółów nie będę opisywał, bo zupełnie niczym nie różniła się od tej wczorajszej, po czym siadłem do spisywania dziennika.

Podsumowanie

To był bardzo fajny dzień. Gdyby nie pogoda, na którą nie ma się do końca wpływu, to było naprawdę super. Doskonale zorganizowany, dużo informacji, dużo atrakcji, dobre jedzenie i bardzo malownicze widoki. Dla osób lubiących robić zdjęcia, szczególnie krajobrazów czy roślinności, ten dzień będzie na pewno okaże się przyjemnym przeżyciem.

Co do wydatków. Mieliśmy wodę, którą kupiliśmy wczoraj, więc dzisiejsze koszty ograniczyły się do lunchu za 26 USD za dwie osoby (zawiera posiłek, piwo, kawę), pinacolady 3 USD za osobę, oraz kiść bananów za 1 USD. Całodzienny koszt: 30 USD.

Inne wpisy
Obóz słoni, spływ tratwą, a na deser tajski box
6
sierpnia 2017
Obóz słoni, spływ tratwą, a na deser tajski box
Glamping w Kazimierzu Dolnym, czyli recenzja
12
czerwca 2023
Glamping w Kazimierzu Dolnym, czyli recenzja "Na skraju lasu"