Rowerami po świątyni, Długie Szyje, Birma, Laos i inne atrakcje

Rowerami po świątyni, Długie Szyje, Birma, Laos i inne atrakcje

27 grudnia 2016

Czas na kolejne dwa dni z podróży po Tajlandii. Zaczyna być ciekawie, choć do tej pory, jak pewnie zauważyliście, też raczej się nie nudziliśmy. Doszliśmy do najcięższego ze wszystkich dni z całej objazdówki, choć i tak był on raczej delikatny w porównaniu ze standardowym dniem z Wielkiej Konkwisty, czyli wycieczki po Meksyku.

Coś o edukacji w Tajlandii

Opuszczając Phitsanulok spotkała nas pewna niespodzianka. Zajechaliśmy do jednej ze szkół podstawowych aby wziąć udział w ich porannym apelu. Przyjemne doświadczenie. Słyszałem i czytałem o tych ich apelach szkolnych, widziałem je też kątem oka jadąc autokarem, ale dopiero jednak dłuższe przyglądanie się tej ceremonii na miejscu powoduje, że człowiek zastanawia się, dlaczego np. u nas w Polsce czegoś takiego nie organizują. Albo dlaczego u nas odeszło się od noszenia mundurków.

Dzieciaki wyglądają świetnie, likwidowana jest całkowicie bariera społeczna między biednym, a bogatym - każdy wygląda tak samo, niezależnie od statusu rodziców. Codzienne apele szkolne wyglądają tak samo: przemówienie dyrektora, podsumowanie spraw szkolnych, zapowiedź planu dnia - typowa odprawa. Później element patriotyczny w postaci wciągnięcia flagi na maszt, przejście orkiestry szkolnej i rozejście się na zajęcia. Tylko pół godziny, a jak można zaszczepić nawyki u młodych ludzi, szacunek i pokorę do kadry szkolnej oraz dyscyplinę.

Elementy ozdabiające teren szkoły

Orkiestra szkolna podczas porannego apelu

Codzienny apel szkolny w jednej z tajskich szkół

Rowerami po parku historycznym Sukhothai

Kolejnym, i chyba najfajniejszym etapem podróży było odwiedzenie kompleksu świątyń Sukhothai, pozostałościach po stolicy Tajlandii z okresu XIII-XV wieku, który z uwagi obszar, przemierzyliśmy rowerami. Dwie aktywne godziny zwiedzania, dobre dla duszy, ciała i umysłu naprawdę pozytywnie utkwiły w pamięci. Do tego przepiękne krajobrazy w postaci wszechobecnych ruin i świątyń powodowały, że czas ten upłynął bardzo szybko.

Jedna z przyświątynnych wypożyczalni rowerów - dla każdego coś się znajdzie

Takie widoki na każdym kroku

Prawie jak w Tomb Raider. Prawie...

I kolejny kadr z innego miejsca

A tu dalej Sukhothai, ale już budowla typowo khmerska

Ostatni rzut oka na park krajobrazowy Sukhothai

I właśnie dlatego zwiedzaliśmy rowerami. Odległości niemałe.

Muszę sprostować kwestię użycia stwierdzenia „najcięższy dzień”. Może i nie było tego dnia dużo chodzenia czy zwiedzania, jednakże z uwagi na fakt, że musieliśmy przebyć aż 500 km, a do hotelu dojechaliśmy dopiero na godzinę 20.00, dał on się najbardziej odczuć z dotychczasowych dni, które spędziliśmy w trasie. Na szczęście autokar w miarę nowoczesny i w pełni działający, więc trasę umiliły nam dwa, naprawdę dobre filmy obrazujące elementy kultury i historii Tajlandii: „Piękny Bokser” oraz „Anna i król”.

Wszechobecne pola ryżowe i ich niesamowity zielony kolor

Długa trasa i późny przyjazd został nagrodzony dobrym hotelem, w którym spędziliśmy kolejne dwie noce. Kompleks super, domki bungalowe idealne pod każdym względem, do tego smaczna kuchnia (to akurat w Tajlandii raczej standard, ale zawsze warto zaznaczyć!) i muzyka na żywo do kolacji plus karaoke w wykonaniu tajskich pilotów, a następnie współtowarzyszy podróży idealnie zakończyło ten wyjątkowo długi dzień.

Plemię Długich Szyj

Dzień, podczas którego w ciągu kilku godzin jest się w trzech różnych krajach. Ale o tym za chwilkę. Jeszcze przez moment pozostaniemy na terenie Tajlandii i opowiem Wam o wizycie w rezerwacie różnych górskich plemion, w tym m.in. tak zwanych Długich Szyj.

Jedna z przedstawicielek plemienia długich szyj.

Podczas jednego z programów Martyny Wojciechowskiej „Kobieta na krańcu świata” gdzie bohaterką była właśnie kobieta z tego plemienia, wydawałoby się, że aby do nich dotrzeć, należałoby się nastawiać na niezłą wyprawę. Prawda jednak jest taka, że nam to zajęło jakieś 20 minut drogi spod hotelu znajdującego się w środku pobliskiego miasta. Dodam, że dużego hotelu, a nie jakiegoś lokalnego maluszka, gdzie zapuszczają się jedynie globtroterzy szukający przygód.

Nie zmienia to jednak w żaden sposób oceny tego miejsca, jeśli chodzi o walor kulturowy. Nie odczułem też, aby rezerwat ten utrzymany był jedynie pod turystów, którzy chcą poznać dzikość północnej Tajlandii. Nie wygląda to tak, jak np. w Egipcie, gdzie niby jedzie się obejrzeć wioskę Beduinów, która tak naprawdę została utworzona tylko w celach komercyjnych i nigdy żadnego lokalnego tubylcy mieszkającego na pustyni nie widziała.

W rezerwacie górskich plemion było inaczej. Po pierwsze to pewna forma skansenu, gdzie można dowiedzieć się o historii i kulturze zamieszkujących tam plemion, a sprzedawane przez nich lokalne wyroby (podobno, bo przecież nie ma jak tego sprawdzić) w pewnym stopniu zasilają wspólną kasę wszystkich tamtejszych osadników. Po drugie, jak się tak przez przypadek zapuściłem w głąb tego miejsca, to ludzie faktycznie tam żyją. Nie jest to tylko wystawka dla przyjezdnych, ale normalnie funkcjonująca wioska. Dla turystów to jedynie przygotowują swoje lokalne tańce i rytuały - ale to akurat standard w każdym miejscu globu.

Element nauki o kulturze i historii tego miejsca.

Rzut oka na chatki mieszkańców wioski górskich plemion

Jedno z moich ulubionych zdjęć z tej wyprawy

Tubylcy hodują sobie ananasy jak my ziemniaki. Tylko u nich można tak cały rok.

Złoty Trójkąt, czyli Tajlandia, Laos i Birma

No OK - czas na wspomnianą przeze mnie wizytę w trzech krajach. Jest takie miejsce w Azji, zawdzięczające swoją nazwę niekoniecznie chlubnej działalności, a mianowicie produkcji opium. Ten jeden z największych obszarów w Azji, znajduje się na granicy trzech krajów - Tajlandii, Laosu i Birmy (znanej też jako Myanma/Mjanma), gdzie granicę wytacza Mekong. Gdzieś (Wikipedia) czytałem, że do Złotego Trójkąta zalicza się też Wietnam, ale jakoś geograficznie nie mogłem tego zlokalizować i logicznie uzasadnić - poza tym jak czwarty w trójkącie...?

Samo miejsce jest naprawdę kiczowate. Warte zobaczenia, ale kiczowate. Po prostu taki mix kultur, chaos i zarabianie na turystach. Wszystko na raz - wielki budda, słonie, małpy, smoki, złoto, srebro, pamiątki, świątynie, stragany, lunety widokowe, kawiarnie, restauracje - dosłownie wszystko. Jest też muzeum opium, gdyby ktoś chciał się wybrać w wolnym czasie i zagłębić historię tej używki.

Kwintesencja kiczu znajduje się właśnie w Złotym Trójkącie

To jeszcze jedno na wszelki wypadek

Przypomniało mi to trochę bardzo dawne czasy, jak jeszcze przekraczało się granicę z Czechami, aby kupić taniej Becherovkę, Lentilki czy czekoladę studencką. Taki sam widok - dziesiątki mróweczek przekraczających granicę, krzątających się po straganach na stronie czeskiej, a następnie powracających ze swoimi zdobyczami z powrotem do kraju.

Bimber można pędzić na wszystkim

Czy byłem w Laosie? Teoretycznie, tj. formalnie tak - byłem i spędziłem w nim jakąś godzinę. Pieczątka w paszporcie jest. Praktycznie wygląda to tak, że przy Złotym Trójkącie usypana jest sztuczna wysepka (Donsao Hill Tribe Cultural Garden) należąca do Laosu, którą bez problemu mogą odwiedzać turyści i zapoznać się z ich lokalnymi wyrobami czy też kupić oryginalne podróbki np. toreb Louis Vuitton.

15 minut łodzią i jesteśmy w... powiedzmy... Laosie

Oczywiście naszych polskich turystów, zmęczonych już wszędobylskimi pamiątkami (naprawdę są na każdym kroku) zainteresowało wyjątkowo jedno stanowisko... tak tak. Alkoholi. Lokalny bimber pędzony na różnego typu roślinach i zwierzętach. Każda butelka z czymś innym - węże, skorpiony, korzenie żeń-szeń, czy nawet genitalia tygrysa. Oczywiście każdy z tych trunków można było skosztować, z czego w pełnym zakresie i bez potrzeby dłuższego namawiania nasza grupa skorzystała. Co poniektórzy wyjątkowo wzięli do siebie tą możliwość - if you know what I mean... Zaopatrzenie się w butelki z lokalną zawartością też było możliwe, jednakże warto wiedzieć, że z Tajlandii nie można wywozić (a już tym bardziej wwozić do Unii Europejskiej) niczego co w jakikolwiek sposób powiązane jest ze zwierzętami - tak więc kąpiący się skorpion w butelce wódki traktowany jest tak samo jak mokasyny ze skóry węża.

Chłopak chyba sam przerażony tym co stworzył

Welcome to the Birma!

Po namiastce wizyty w Laosie, czas wybrać się do Birmy. To już wycieczka fakultatywna, a więc tylko dla tych dodatkowo zainteresowanych. Ci co nie chcieli zostali odwiezieni do hotelu. My chcieliśmy. Czy warto? - to zależy od punktu widzenia i oczekiwań. Wg mnie tak, bo te kraje znacznie się różnią. Fakt, że spędziliśmy tam tylko kilka godzin, z czego z dwie na samym przejściu granicznym, to jednak warto. Ten czas w pełni wystarczył, aby zachęcić do tego, by Brima zagościła w moich planach podróżniczych na przyszłe lata.

Przejście graniczne z Birmą po stronie Mae Sai

Po przekroczeniu granicy w Mae Sai widać, że Tajlandia to naprawdę bogaty kraj, a Birma dopiero otwiera się na turystów. Należy wziąć pod uwagę, że byliśmy jedynie w strefie przygranicznej - ciekawie zatem musi się dziać, jak się wjedzie dalej w głąb, tego niezadeptanego przez przybyszów w zachodu, kraju.

Grupa, która nie wzięła wycieczki fakultatywnej miała około godziny na lokalne zakupy, a następnie wracała autokarem do hotelu na czas wolny. Grupa, która wykupiła wycieczkę fakultatywną przeszła na stronę Birmańską, gdzie rykszami motorowymi mogła zwiedzić tamtejsze miasteczko Tachilek - lokalny targ, świątynię buddyjską, zieloną kaplicę czy wielkie stupy.

Różnicę w funduszach między Tajlandią, a Birmą widać od razu

Ale wszelkie świątynie zawsze na bogato - to akurat standard na całym świecie.

Trzeba przyznać, że mają rozmach - stupa w Tachilek Shwedagon Pagoda

Przypadki losowe mają to do siebie, że nie da się ich przewidzieć, a tym bardziej opisać w katalogu jako część programu. Tak było też i tym razem, kiedy podczas zwiedzania Tachilek Shwedagon Pagoda (miejsca wielkimi złotymi stupami) trafiliśmy na obrzęd święcenia małego chłopca na mnicha. Atrakcja nieplanowana, i bardzo dobrze, bo pokazała coś więcej, niż typowe imprezki przygotowywane stricte pod publiczkę w postaci turystów.

W imprezę zaangażowani nie tylko bliscy, ale i postronne osoby

Piliście kiedyś napój z trzciny cukrowej? I nie mówię tu o rumie. Przyznam szczerze, że pierwszy raz skosztowałem tego specjału właśnie w Birmie, nigdy wcześniej nie miałem okazji - a szkoda, bo sok zacny. Przy okazji zdążyłem się przekonać, że ręczne wyciskanie jednego kubeczka tego soku to raczej męcząca sprawa, szczególnie przy ichniej technologii, ale smak to wynagradza.

Przygraniczny handel w Tachilek

Na sam koniec wizyty w Birmie zaszliśmy na przygraniczną „atrakcję” w postaci lokalnego bazaru. Jak ktoś kojarzy czasy Stadionu Dziesięciolecia, czy bud spod Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie w latach 90-tych, to już może sobie wyobrazić z czym mieliśmy do czynienia.

Zdjęcie bazaru tylko z tej perspektywy. Ze środka nie było warto.

Bazar z tą „lokalnością” nie miał nic wspólnego, poza tym, że mieścił się na terenie Birmy i handlowali tam raczej tubylcy. A tak to standard, czyli podróbki markowych rzeczy, gatunkowo tragiczne, i ogólnie badziew, kicz i chińszczyzna - nic specjalnego i godnego uwagi. Spędziliśmy tam jakąś godzinę - przeszliśmy wszerz i wzdłuż i nic, dosłownie nic, nie przykuło naszej uwagi na tyle, by zatrzymać się i zainteresować.

Świątynia Małp , czyli z wizytą w Wat Tham Pla

Po ponad godzinnej powrotnej odprawie ze strony birmańskiej na tajską - mówię Wam, utrapienie i dezorganizacja na naprawdę wyjątkowo wysokim poziomie, skierowaliśmy się już do hotelu w Chiang Rai. Złożyło się tak, że na naszej trasie mijaliśmy znaną z pewnych atrakcji buddyjską świątynię - Wat Tam Pla (Thampla Maesai). Dla turystów jest ona znana bardziej pod nazwą Mokey Temple, czyli Świątynia Małp.

Jedno miejsce, a znane pod co najmniej trzema nazwami

Jak się pewnie domyślacie, atrakcją z której słynie ta świątynia, to oczywiście wszędobylskie małpy, które dzielą się nią z mieszkającymi tam mnichami. Skąd się tam wzięły? Nie uraczę Was tutaj niestety jakąś niesamowitą historią. Po prostu świątynia znajduje przy samym zboczu góry, do tego oczywiście w zalesionym terenie, więc to naturalne środowisko dla tego typu zwierząt. Ponadto stałe towarzystwo pokojowo nastawionych mnichów dodatkowo sprzyja okolicznościom.

Małp nie było, ale i tak było zacnie!

My do Wat Tham Pla dotarliśmy za późno i małpy nie uraczyły nas niestety swoją obecnością - podobno udały się na spanie (było coś około godziny 18). W takich momentach człowiek zastanawia się, czy to nie tak, jak z tymi delfinami, co niby zawsze pływają jak się wykupi rejs, ale akurat „wyjątkowo” w tym wykupionym przez nas, jakoś się nie pojawiły. Ale jednak nie. Nie w tym przypadku. Tutaj ślady życia małp jak najbardziej były widoczne, a poza tym - poczytałem trochę o tej świątyni i poszukałem nieco zdjęć w sieci i faktycznie za dnia można ich tam sporo spotkać.

Ale nie ma tego złego. Skoro wieczorna pora i małpy poszły spać, to... ich współlokatorów w niedługim czasie czekała podobna przyszłość. Trafiliśmy więc na codzienny wieczorny rytuał mnichów, podczas którego zamiatają teren świątyni z liści, aby przypadkiem jakiś intruz w postaci węża nie wtargnął im pod posłanie.

Codzienny rytuał mnichów - też bym nie chciał obudzić się z jakimś jadowitym przyjacielem u boku.

Chyba sporo doznań jak na dwa dni? Zdecydowanie wystarczająco. Szykuję się do spisania kolejnych.

Inne wpisy
Przyjaźń
28
lutego 2023
Przyjaźń
Kizimkazi i niewidzialne delfiny
1
czerwca 2018
Kizimkazi i niewidzialne delfiny