Romantyczny udar słoneczny i przygotowania do ślubu

Romantyczny udar słoneczny i przygotowania do ślubu

2 sierpnia 2018
2
sierpnia 2018

Jest 4 nad ranem. Nie mogę spać. Wyjątkowo jak na tę godzinę jestem wyspany i nie mogę doczekać się wyprawy na delfiny. Na WhatsApp’ie czeka wiadomość od Bartka. Wychodzę z pokoju, aby dowiedzieć się jaki jest status. Jest źle. Wygląda na to, że obydwoje mają objawy udaru. Mówię Bartkowi, aby zostali w pokoju, a ja odwołam wycieczkę.

Wracam do siebie. Bernatka też nie czuje się najlepiej - objawy podobne. Cała rozpalona, choć nie w tym znaczeniu, w którym bym chciał. Nie spała. Wiem co czuje, bo spotkało mnie to kiedyś w Tunezji i Egipcie. Przykrywam ją całą mokrym ręcznikiem i każę dużo pić. Ciekawe jest to, że niezależnie od sytuacji, zawsze wygląda bosko. Teraz okryta tymi ręcznikami na ciele i głowie, wygląda jakby była na jakiejś sesji w gabinecie kosmetycznym, masażu, czy wręcz spa. A jeszcze ten baldachim. Ciekawa sceneria.

Zrobiła się 4.50. Po napisaniu jakieś 20 minut wcześniej na WhatsApp’ie do Sheby’ego, że nie jedziemy, idę na recepcję, bo wiem, że i tak przyjedzie. Jest ciepła, bezwietrzna noc. Na bezchmurnym niebie migoczą piękne konstelacje gwiazd. Cały ten sielankowy klimat niszczą tylko gryzące całe ciało komary. O tej godzinie jest ich sporo. W lobby spotykam tylko dwie osoby - recepcjonistkę oraz drzemiącego na jednej z kanap ochroniarza. Zobaczył mnie, więc musi się podnieść. Wybacz kolego, jak dla mnie mógłbyś spać.

Siadam na kanapie i czekam. Zabijam czas przeglądając facebooka. Punkt 5.00 przyjeżdża Sheby. Opowiadam mu całą sytuację, że wszyscy chorzy, i że będziemy chcieli pojechać innego dnia. Daję mu 10 USD za fatygę z informacją, że to na poczet przyszłej wycieczki. Niech wie, że na pewno z nim pojedziemy, a jak nie, to będzie miał bonusową dyszkę. Rozumie sytuacje. Dziękuje i życzy szybkiego powrotu do zdrowia. Zachodzę jeszcze do recepcjonisty, aby odwołać prowiant. W między czasie zmieniła się osoba. Przyjmuje informację do wiadomości i skreśla odpowiednie zapiski w swoim zeszycie.

Ponowny wschód słońca

Wracam do pokoju, by zobaczyć jak tam z moją Ukochaną - w końcu jutro ślub. Już nieco wychłodzona. To dobrze. Ból głowy chyba zelżał, bo udało jej się zasnąć. Zrobiła się 5:40. Biorę aparat i idę na wschód słońca. Wykorzystam jakoś fakt, że już się rozbudziłem.

Poranny spacer na wschód słońca

W drodze na plażę staram się też sfotografować kompleks nocą, choć bez statywu jest to nie lada wyzwanie. Trafiłem chyba na najlepszą porę do robienia zdjęć o świcie. O 6.00 docieram nad ocean. Tym razem fotografuję łodzie oraz plażę. Aparat stabilizuję wszystkim co mam w pobliżu, bo zrobić zdjęcie ręki o tej porze jest naprawdę ciężko. Samotny stolik wydaje się idealnie zaspokajać tę potrzebę.

Główny bar Dream of Zanzibar bywa jedna pusty.

Takie klimaty zawsze będą mnie fascynować

Nie to co ostatnio, ale i tak super.

Dzisiejszy wschód słońca jakoś tak mało atrakcyjny. Coś się zachmurzyło na horyzoncie i nawet nie widać żadnej poświaty. Po prostu robi się widniej. Wracam więc do pokoju, po drodze mijając Włochów i chyba Niemców. Przyszli zająć sobie leżaki poprzez rozłożenie ręczników. Tak sobie myślę, że musieli je trzymać od wczoraj, bo normalnie wydają je tutaj od 7. Albo i od 8.

Każdy się wita, więc odpowiadam. W części barowej przy basenie mnóstwo wron. Te ptaki są wszędzie. Niezależnie, gdzie polecę, tam zawsze spotkam wrony. I tradycyjnie sieją chaos i zniszczenie. Cały cukier i inne rzeczy, które były na stolikach, już na nich nie są. Wszystko porozrzucane.

I tak na każdym stoliku...

Z parasolami na śniadanie

W pół do siódmej wróciłem do pokoju. Bernatka twardo śpi. Nie zauważyła, że mnie nie było. To dobrze - odpocznie. Jako, że nie mam co robić, też się zdrzemnę. Tak do śniadania.

Budzik nie był potrzebny - całkiem dobrze zastąpił go głód, wybudzając nas ze snu kilka minut po dziewiątej. Zbieramy się na śniadanie. Na WhatsAppie Bartek pisze, żeby do niego wyjść. U nich bez zmian, z Bernatką zaś dużo lepiej. Dajemy Bartkowi nasz hotelowy parasol. Mają tutaj takie duże, aby ochronić się od słońca. Widać, popyt był już wcześniej. Nauczony doświadczeniem i patrząc jak inni cierpią, postanowiłem posmarować się UV30 na ten krótki spacer na śniadanie. Niby to tylko kilka minut, ale nie będę ryzykował.

Piętnaście minut później wychodzimy. Oczywiście pod parasolem. Dopiero 9.30, a już ponad 30 stopni i żadnej większej chmury dającej nadzieję na cień. Witaj Zanzibarze! Próbuję otworzyć parasol. Trochę za dużo siły, więc robię kwiatka. Dużego, białego kwiatka, czy jak kto woli antenę. Mija nas sprzątaczka. Śmieje się z mojej walki z parasolem. Bernatka też - to dobrze, bo znaczy, że zdrowa. Sprzątaczka pokazuje nam jak naprawić parasol. Widać popularny to tutaj problem. Z naprawionym idziemy dalej.

Dzisiaj ponownie omlet z papryką i pomidorem. Z tą różnicą, że z trzech jaj. Przybijam żółwika z kucharzem - on już wie, co ja jadam i jak przyrządzone, wiec wystarczy, że podejdę do lady. Omlecik od serca - pierwsza klasa. Bernata zajada się naleśnikami z dżemem. Do tego herbata plus sok pomarańczowy na uzupełnienie witamin i lepsze nawodnienie organizmu. Po omlecie biorę jeszcze trzy naleśniki polane syropem klonowym.

Mija mniej więcej kwadrans, kiedy dołączają do nas Bartek z Olą. Stwierdzili, że też muszą jednak coś zjeść i napić się ciepłej herbaty. Bernatka dotrzymuje im towarzystwa, a ja nakładam jeszcze na talerz arbuza, ananasa i banany. No! Wreszcie się najadłem! To chyba przez to poranne wstawanie. Ale trzeba pamiętać - śniadanie rzecz święta i najważniejszy posiłek dnia.

Jedyny na chodzie i regeneracja nad basenem

Wracamy do pokoju. Bartek z Olą chyba ponownie poszli spać - w obecnej chwili wydaje się to być najlepszym lekarstwem. My zaś oglądamy wczorajsze filmy i zdjęcia, choć ma Narzeczona też staje się senna. Nic dziwnego, w końcu w nocy przespała może z 3-4 godziny. Zasnęła. Ja wrzucam film z wtorkowej kolacji przy basenie na facebooka.

Na WhatsAppie odzywa się Sheby - nasz kierowca. Pyta jak zdrowie ekipy. Odpowiadam, że OK. Nawiązała się między nami relacja - to dobrze. Widać nie jest z tych, dla których liczy się łatwe 10 dolców. Piszę mu, że odnośnie kolejnego terminu, to dam mu znać wieczorem, jak ustalę szczegóły z pozostałymi. Wszyscy dalej śpią, więc spisuję wspominki z tego, co się dotychczas wydarzyło. Dzisiaj średnio co 10 minut mamy zaniki prądu, a więc i internetu. Sprzyja to pisaniu i czytaniu, bo nie tracę czasu na bezsensowne grzebanie w necie. Ach te nawyki.

Wybiło południe kiedy wstała Bernatka. Tak punktualnie, że mógłbym ustawić wg tego zegarek. Włączam przenośny głośnik, który towarzyszy mi na każdym wyjeździe. Leci „Uptown Funk” Bruno Marsa. Fajną chłopak robi muzykę.

Rzut oka na tłok na basenie.

Wysmarowany idę na basen. Chwilowo sam. Moja piękniejsza połówka dołączy nieco później. Smarując się kremem zaobserwowałem przykry fakt - schodzi mi skóra z nosa. To źle. Cholernie źle, bo jutro ślub. Biorę ręczniki, rezerwuję leżaki pod parasolem i zamawiam drinka o nazwie Cinderella, tj. miks soków pomarańczowego, ananasowego, limonkowego i wody sodowej. Dzisiaj detoks. Dzień bez alkoholu i shishy. Grzecznie przed ślubem. Kawalerskiego też nie będzie, a przynajmniej teraz. Być może będzie jakiś poślubny - czas pokaże. Imprezowa ekipa z Radości raczej nie odpuści. Szczególnie po kawalerskim znajomego, które zorganizowaliśmy ostatnio w Lublinie...

Po kwadransie przychodzi do mnie Bernatka. Zamawiam jej wodę z limonką. 1 USD wędruje do obsługi. Niezależnie, że All Inclusive - napiwki zawsze mile widziane. Szczególnie, że tutaj jest naprawdę biednie.

O trzynastej przychodzi info od Ewy, że mają wolny termin na naszą wycieczkę. Tylko dla czterech osób, po 99 USD każda. Super! Tak jak chcieliśmy! Krótka wymiana informacji z Bartkiem na WhatsAppie i potwierdzamy termin u Ewy. Znowu się udało.Nie ma jak to być w czepku urodzonym.

Formalności załatwione, więc idę sobie pogadać z barmanem o hotelu. Ludzi przy basenie niewielu. Poza nami tylko cztery osoby. Kameralny basen, tuż pod naszym oknem, z dala od głównej części hotelu. Cisza i spokój. Można spokojnie porozmawiać. Dowiaduję się, że najwięcej turystów jest tutaj z Polski, Niemiec i Włoch. Kolejni to Belgowie i Francuzi. Później już Rumuni, Bułgarzy i Rosjanie. Cała reszta to margines. Pokoi mają tutaj 151, a maksymalne obłożenie hotelu kształtuje się na poziomie 350-400 osób (uzależnione od tego, ile osób przyjedzie z dziećmi i weźmie dostawki), bo tak to normalnie przygotowany na 300. Swoją drogą interesujące, ile barman wie o hotelu. Wbrew pozorom, nie jest to często spotykane i obsługa bardzo często odsyła w tej sprawie do recepcji. Wracam do Bernatki.

W głośniku Hans Zimmer i jego muzyka z „Mroczny Rycerz powstaje”. Rozważamy, czy nie wybrać się jeszcze raz na jego koncert - tym razem do Łodzi. Cały czas zauroczeni jesteśmy tym, co zaprezentował na scenie w Gdańsku. Zobaczymy. Uwielbiam jego twórczość.

Po dwóch kwadransach Bernatka ponownie mnie opuszcza i wraca do pokoju - zrobiło się naprawdę gorąco. Ja zaś wskakuję do basenu - cały dla mnie, czemu by nie skorzystać? Przychodzi ekipa, z którą jechaliśmy busem z lotniska. Już wiem, że nudno nie będzie. Opowiadają, jak byli wczoraj rano na delfinach, i że było zajebiście. Duże stado. Pływali razem z nimi. Pogadałem tak jeszcze chwilę i również zacząłem zbierać się do pokoju. Zegarek wskazał czternastą.

Przesłodka cola i pomysł na prezent ślubny

Przyszła pora na lunch. Piszę jeszcze do Bartka, czy idą z nami. Idą, ale za jakieś 10 minut. Prosi, żebym nie czekał. Bernatka też zostaje - coś jej przyniosę.

Dzisiaj obiad całkiem zacny. Przyznam, że się zaskoczyłem. Tuńczyk z grilla, ryż oraz sałata z pomidorem i ogórkiem. Na drugie dokładam spaghetti z sosem pomidorowym, bazylią i pomidorami. Takie wyjazdy zdecydowanie mi sprzyjają. Obsługa pyta o napój, więc zamawiam colę. Tutaj mają duże szklane butelki. Takie 0.35 ml, a nie jak u nas 0.25 ml czy coś w tym stylu. Do tego cola jest co najmniej dwukrotnie słodsza niż u nas, a to już źle, bo robi się z tego ulepek. Ola z Bartkiem bardzo bezpiecznie - ryż i banany. Ale nawet to nie wchodzi, więc też zamawiają colę. Przyszły trzy butelki, lecz wypijamy może jedną. Nie da rady tego pić w większej ilości niż szklanka. Za słodkie.

Dobieram jeszcze owoce - arbuz, ananas i star food. Nie wiem co to ten star food. Nawet nie znam odpowiednika w polskiej nazwie. Próbuję. Kwaśne. Cytryna przy tym, to pikuś. Zabieram coś dla Bernatki i szykujemy się do wyjścia. Jednak, zanim ruszyliśmy, Ola z Bartkiem poruszają kwestię prezentu ślubnego. Chcą nam kupić tutejszy obraz. Pomysł super, bo lokalne malowidła są naprawdę piękne. Piękne i specyficzne. Mówię im jednak, że to nie do mnie. To temat do Bernatki. Ona jest estetką jeśli chodzi o kwestie aranżacji i wystroju naszych wnętrz. Wolę nie ryzykować. Pośmialiśmy się, ale rozumieją. Wstajemy. Ja wędruję do pokoju, oni zaś do plażowego baru po kokosa. Kokos dobry na takie sytuacje - dużo elektrolitów.

Relacji ciąg dalszy

O 15.30 z powrotem zawitałem w pokoju. Bernatka ewidentnie czuje się lepiej, bo teraz proponuje mi 1 dolara za podanie jej bułek. Dobry deal! Włączam klimę i podłączam telefon do ładowarki, bo od 4 rano zżarł ponad 80% baterii. Samsung S7 to dość prądożerna komórka - nie było robionych zdjęć, puszczanej muzyki czy realizowania połączeń. Tylko internet co jakiś czas.

Dzisiaj do wieczora zostajemy w pokoju. Jest za gorąco. Kurujemy się i odpoczywamy przed jutrem - najważniejszym dniem w naszym życiu. Bernatka zauważyła, że od rana dużo piszę. Prosi, abym jej coś przeczytał. Tak więc i czynię, jednakże zastrzegam, że w tej formie na bloga raczej nie pójdzie (raczej ;)). Część rzeczy muszę uzupełnić, a część poprawić stylistycznie. Czytam całość od 4 rano. Śmieje się. Mówi, że akcja jak w Cobenie, jeśli by tylko wzbogacić treść od jakieś elementy kryminału - krew, trupy i miłosne intrygi. Jest wesoło.

Skończyłem czytać i zaczynam zapisywać kolejne elementy dziennika. Bernatka przegląda instagrama i zachwyca się obrazami Stokoskiego. Lubi jego sztukę. Obserwuje profil od ponad pół roku i zachwyca się każdym kolejnym postem. Coś czuję, że jak skończymy budowę domu, to będzie trzeba nabyć jedno z jego dzieł.

Biorę komórkę do ręki. Już 70%. Nieźle jak na pół godziny ładowania. Czekają na mnie wiadomości na WhatsApp’ie. Sprawdzam od kogo. No tak - od naszego kierowcy, Sheby’iego. Wysłał mi zdjęcia z dzisiejszej wycieczki z innymi turystami. Są żółwie i małpy. Pisze też, że jedzie na najpiękniejszą plażę na wyspie, na północ, by zobaczyć zachód słońca. Obiecał, że wyśle nam zdjęcia.

W między czasie Bartek napisał do Bernatki, że są na plaży. Trochę się zdziwiliśmy, bo jeszcze godzinę temu obydwoje umierali. Piszą, że teraz jest znacznie lepiej. Widać kokos zdziałał cuda. Ślą pozdrowienia od Lewandowskiego - tego lokalnego, naszego Masaja, z którym chcemy wybrać się na rafę. Bernatka przegląda zdjęcia na Canonie. Jakoś nie jestem zadowolony z większości z nich. Będzie sporo do kasacji.

Problemy ludzi pierwszego świata

Prąd i internet się ustabilizował. Mogę nadrobić prasówkę i dowiedzieć się, co tam w kraju i u znajomych. Na profilu Tomka Reich’a, redaktora naczelnego Nowa Warszawa, czytam o jakiejś dziewczynie, co napisała na profilu Starbuks’a o problemie swojego życia. Chciała kawę z rozetą, a dostała z sercem. Podobno przez to runął jej świat, bo popsuł plany na instagramie i zmarnowała tylko kasę. Bo na kawie był nie ten wzorek, który chciała. Ech... Do czego ten świat zmierza. Teraz kupuje się kawę dla wzorków, a nie dla smaku, gaszenia pragnienia, czy podniesienia ciśnienia. Ze złym wzorkiem, to już nie to samo i trzeba wylać. Problemy cywilizowanego świata. A tutaj na Zanzibarze, za samo „Jambo” można wiele, nie mówiąc już o wartości jednego dolara.

Przygotowania do kolacji i samotna kąpiel w oceanie

Minął kwadrans. Szykujemy się i idziemy do Bartka i Oli na plażę. Zobaczymy jak będzie. Wychodzimy z pokoju i ku naszemu zdziwieniu przed drzwiami stoi Ola. Właśnie przyszła po dolary dla Bartka, bo być może z tym uda się załatwić kokosy. Czyli jednak jeszcze nie pili. Przekazuje nam kasę i znika w swoim pokoju, aby odpocząć.

Na plaży mocno wieje. To akurat dobrze. Przyjemne uczucie, a poza tym fajnie wygląda ocean i falujące na jego tle palmy. Jest też przypływ. Przekazujemy Bartkowi dolary i rozmawiamy o samopoczuciu. Na plaży szykują się na kolację. Rozstawiają stoliki, krzesła, ramy z liści palmowych i bary. Czyli dzisiaj ponownie wszyscy goście hotelowi zjedzą wspólnie, z tymże nie nad basenem, a tutaj.

Przygotowania do kolacji na plaży

Na plaży nie ma już tubylców handlujących wszystkim czym się da. Właściwie to nie ma plaży, więc w sumie gdzie mieli by się podziać? Ocean doszedł już do drewnianych bali pełniących w pewnym stopniu rolę falochronu dla plaży hotelowej, na której właśnie szykują kolację. Zostawiam Bernatkę z Bartkiem i idę pokąpać się w ocenie.

Jest super. Woda gorąca. Zdecydowanie cieplejsza niż w basenach hotelowych, i zdecydowanie też bardziej słona. Jako, że jest przypływ, to tam gdzie mnie kryje nie ma żadnych jeżowców, czy muszli. Czysty miękki piach. Po za mną w wodzie jest jeszcze jakieś 8 osób. Jeden kitesurfer lawirujący między łodziami i dwóch tubylców, którzy nimi sterują, starając się nie zderzyć z tym śmiałkiem. Szkoda, że tylko ja z naszej czwórki mogę się dzisiaj kąpać. Może jutro będzie inaczej.

Jest 17.20. A może 17.30. Wychodzę z wody. Niefortunnie staję na piachu i kolano po raz kolejny przypomina mi, że operacja jest nieunikniona. Biorę prysznic zmywając z ciała sól wraz z trawą morską i wracam do ekipy, która dość mocno zaangażowana jest w jakąś dyskusję. Okazuje się, że to po prostu dyskusja o wszystkim i o niczym - takie tam skakanie po tematach. Bernatka prosi mnie o colę. Widzę, że zamykają już bar, więc daję znać barmanowi, aby chwilę zaczekał. Czeka. Dobry człowiek. Wyjmuje mi zimną butelkę tego przesłodzonego napoju. Dziękuję, zabieram i niosę Bernatce. Gadamy tak jeszcze o wszystkim przez jakieś 20 minut, po czym zbieramy się do pokoi.

Jak już mówiłem, tego ulepku nie da się spożywać w dużych ilościach, więc mniej więcej w połowie butelki pić się odechciało. Zachodzę ponownie do baru, jednakże tym razem tego głównego, aby wziąć coś, co orzeźwia tutaj najlepiej - butelkę ze schłodzoną wodą z wkrojoną do środka limonką. Idziemy do pokoi, by nieco odpocząć i przygotować się przed kolacją. W między czasie wrzucam jeszcze fotkę na fejsa, którą zrobiła mi Bernatka podczas wczorajszej wyprawy na delfiny, których nie było.

Kolacja na plaży i lokalne występy

19.30. Dzwoni Paweł, którego poznaliśmy w Meksyku. Budzi nas. Okazało się, że dopadła nas nieplanowana drzemka. Piszemy Pawłowi, że jesteśmy za granicą i odezwiemy się po powrocie. Chłopaki wrócili właśnie z RPA i chcą nam złożyć relację. Fajnie zbierać relacje i opinie od stale podróżujących znajomych, szczególnie jak potrafią przekazać je, wbrew pozorom, w obiektywny sposób. Ułatwia to znacznie podejmowanie decyzji dotyczących kolejnych naszych podróży.

Piszemy do Bartka, aby umówić się na kolację. Ustalamy 20.00. Dzisiaj bardzo słaby internet. Zazwyczaj po 19 pada. Do normy wraca po północy. No tak - teraz pora, kiedy wszyscy wrócili z plaży i do momentu, aż pójdą spać, mocno eksploatują łącza.

Idziemy na umówioną kolację. Tak jak pisałem - dzisiaj na hotelowej plaży. Mocno wieje, ale wizualnie efekt super. Siadamy i od razu zamawiamy coś do picia. Oczywiście po herbatce. Bartek dodatkowo wodę, ja zaś sok pomarańczowy. Z uwagi na ogólne samopoczucie, wyszło tak, że po jedzenie wybieram się niczym samotny wilk. Niby jest jego dużo, niby wybór ogromny, a tak właściwie nic ciekawego. Biorę szaszłyki z kurczaka z grilla, do tego skrzydełka i gotowane warzywa. Wracam. Bernatka nic nie chce. Bartek tym bardziej. Poszła Ola.

Jest dobre 25 stopni, a mojej lubej zimno. Słoneczko i panujący upał dały się we znaki. Na dobre można uznać to, że chyba zgłodniała, bo kątem oka zobaczyłem, że jednak poszła coś sobie nałożyć. Wracając do nas zatrzymał ją jeden z tych śmieszków z drugiej grupy, z którą jechaliśmy z lotniska. Trochę rozmawiają. Ja zaś z Bartkiem opracowuję plan, jak przetrwać jutrzejszy dzień, bo patrząc po dzisiejszym, to zapowiada się „ciekawie”. Wróciła Bernatka i mówi, że Paweł po delfinach dostał takiego udaru, że po południu padł na wyro i do tej pory jeszcze nie wstał. (to powinno Wam wystarczająco zobrazować, jaki klimat tutaj panuje na przełomie lutego i marca).

Przygotowania do lokalnego performance

Jemy kolację, osłaniam Bernatkę od wiatru i rozmawiamy. Zrobiła się 20.30, kiedy zaczął się występ Masajów. Biorę gimbala i idę coś nagrać. Tańczą i imitują walkę, a turyści zaś robią zdjęcia i nagrywają to wszystko. Taki już klasyczny podział ról. Po ok 20 minutach wyłączam nagrywanie, bo skończyli się Masajowie, a rozpoczęły się jakieś lokalne tańce pod turystów. Odnoszę Gimbala i wymieniam go na Canona. Teraz będą zdjęcia. Miałem plan portretowych, zatem jeszcze w pokoju na bagnet zapiąłem stałkę 50mm. Nie nastawiałem się na występy i akcję, więc trochę słabo wszystko wyszło. Robię parę testowych zdjęć Masajom, aby wyczuć warunki i ustawić sprzęt do tych tutaj panujących. W grę wchodzi ISO 10000-12600. Nie spodziewałem się, ale kilka zdjęć bębniarzy i tancerzy wyszło całkiem ciekawych.

Lokalne występy i tańce

Lokalny Zanzibar band wczuł się na 100%

Dosłownie na 100% procent!

Ostatnie ustalenia dotyczące ślubu

Jakiś kwadrans po dziewiątej postanowiliśmy zakończyć wieczór. Zbyt ważne mamy plany na jutro, aby coś więcej kombinować. Pozostał jeszcze tylko kontakt z Ewą i Pawłem - naszymi koordynatorami, aby jak najlepiej zorganizować i zabezpieczyć jutrzejszy dzień.

Jakąś godzinę później łączymy się z Pawłem przez WhazzApp’a. Niestety tylko tekstowo, bo połączenie za słabe na rozmowę. Wyjaśniam wszystko co do naszego samopoczucia, aby nastawić się na wszelkie możliwe opcje, które mogą wystąpić. Paweł zdradza nam, że mieli dla nas niespodziankę na jutro, ale w obecnej sytuacji musi ją zdradzić już teraz - rejs łodzią o zachodzie słońca. Przyznam, że niespodzianka pierwsza klasa - szkoda tylko, że spaliliśmy. Bernatka ma za to większą motywację, by wyzdrowieć.

Zrobiła się 23.00. Kończymy wymianę korespondencji z Pawłem. Wszystko ustalone. Robię herbatkę i spisuję przysięgę małżeńską w Suahili. W między czasie robimy zdjęcia Bernatki pod chłodzącymi ją ręcznikami, aby powkręcać znajomych, że jest gdzieś w SPA na wieczorze panieńskim. A co! - trzeba szukać dobrych stron w każdej sytuacji.

Kwadrans do północy. Wpadają Bartek z Olą. Po raz ostatni omawiamy jutrzejszy dzień. Gorąco im u nas. Wytrzymali może 20 minut i poszli spać. Coż - my też pójdziemy w ich ślady...

Inne wpisy
American Sniper – pies pasterski Ameryki
2
marca 2015
American Sniper – pies pasterski Ameryki
Obóz słoni, spływ tratwą, a na deser tajski box
6
sierpnia 2017
Obóz słoni, spływ tratwą, a na deser tajski box